krzysztof-pl
 
  Kontakt
  Księga gości
  Newsy
Newsy
http://krzysztof-slupsk.pl.tl/
WIARA A MAGIA
KRZYSZTOF CFCJ data 14.03.2009, o 07:33 (UTC)
 Między magią a wiarą
Magia i religia zdają się stać obok siebie na swoistym rynku możliwości, do których człowiek ma dostęp. W takiej konkurencji większe szanse ma magia. Bo jest i łatwiejsza od religii, i prostsza w zastosowaniu, i obiecuje więcej. Pragmatycznie nastawiony współczesny człowieka pyta o skuteczność. Nawet gdy na praktykach magicznych zawiodło się wielu, to przecież nieliczni będą mieli odwagę przyznać się do naiwności.

Z ks. prof. Romanem Pindlem, biblistą i autorem publikacji z zakresu ojcem duchownym seminarium archidiecezji krakowskiej rozmawia Cezary Sękalski

Cezary Sękalski: Czym jest magia?
ks. Roman Pindel: Nie ma jednej definicji, którą przyjmowano by powszechnie. W zależności od dziedziny wiedzy, jaką ktoś uprawia, różnie się magię definiuje. Inaczej będzie ją określał etnograf, inaczej filozof, jeszcze inaczej religioznawca czy teolog. Ja magię definiowałbym przez pewne charakterystyczne dla niej cechy: stanowi ona takie zachowania, poprzez które człowiek usiłuje panować nad rzeczywistością do tego stopnia, że gotów jest podporządkować sobie nawet Boga, aby osiągnąć swoje cele. A zatem chodzi o próbę manipulacji rzeczywistością oraz Bogiem. Do tego często dochodzą przedmioty i substancje, które są charakterystyczne dla działania magicznego, a także niekiedy drobiazgowo określone rytuały i formuły. Trzeba jednak koniecznie dodać, że najczęściej spotykamy się u ludzi z takimi postawami, które oscylują między magią a religią – w każdym z nas jakoś one współistnieją, zaś im bardziej człowiek jest dojrzały w swej religijności, tym mniej w nim miejsca na myślenie i zachowania magiczne.

Na ogół magia kojarzy się nam z praktykami ludów pierwotnych. Czy w XXI wieku można znaleźć środowiska w naszej cywilizacji, które jeszcze w skuteczność magii wierzą?
Powiedziałby, że nie tyle „jeszcze”, co raczej „znowu” wierzą. Mam wrażenie, że żyjemy w epoce powrotu magii. Dzieje się tak dlatego, że magia w pewien sposób zapełnia pustkę w życiu człowieka, który przestał być religijny. Do tego trzeba dodać, że odwoływanie się do magii jest łatwiejsze i zdaje się być bardziej praktyczne oraz skuteczne, niż odwoływanie się do religii. Tak zwany człowiek z ulicy w sytuacji kryzysowej łatwiej uchwyci się jakiegoś rytu albo uda się do specjalisty od zabezpieczenia przed niebezpieczeństwem, niż zwróci się do Boga z ufną modlitwą, w której wyrażać będzie swoją nadzieję oraz poddanie woli Bożej. Naprawdę dostęp do praktyk magicznych czyni życie łatwiejszym. To dlatego także wśród ludzi uważających się za religijnych pojawiają się raz po raz różne elementy magii. Magia i religia zdają się stać obok siebie na swoistym rynku możliwości, do których człowiek ma dostęp. W takiej konkurencji większe szanse ma magia. Bo jest i łatwiejsza od religii, i prostsza w zastosowaniu, i obiecuje więcej. Pragmatycznie nastawiony współczesny człowieka pyta o skuteczność. Nawet gdy na praktykach magicznych zawiodło się wielu, to przecież nieliczni będą mieli odwagę przyznać się do naiwności.

W jakim kształcie pojawia się dzisiaj magia?
(…) Dziś mamy szeroką ofertę medycyny, którą określa się jako alternatywną, naturalną, nie akademicką itp. Weryfikacja wielu tych propozycji prowadzi do wniosku, że mamy do czynienia z umiejętną reklamą, chwytliwym i wciągającym procesem, pewną aurą tajemniczości, słowem: nowoczesną formą magii. Badanie chemiczne i medyczne zastosowanych środków u przyjmujących je pacjentów w wielu wypadkach prowadzi do wniosku, że mamy do czynienia z oszustwem.

Nie mniej chwytliwa jest tak zwana magia objawieniowa. Tak jak w starożytności, tak i dzisiaj człowiek, zwłaszcza niepewny i bojący się odpowiedzialności, chciałby wiedzieć, co nastąpi, co on powinien wybrać. Odpowiedzią na takie potrzeby jest ogromna liczba wróżek oraz kanałów telewizyjnych, które oferują szeroki wachlarz usług.

Magię próbuje się umieszczać w sferze tajemniczej, zaś jej pochodzenie wiązać z jakąś odległą i szanowaną, a zakrytą dla profanów krainą. Dziś niekiedy dodaje się aurę naukowości czy wskazuje na powiązania z uznawaną religią. Tak na przykład dla uwiarygodnienia rytów uzdrowicielskich Reiki w Polsce ukazała się publikacja, która sprowadza uzdrowienia Jezusa do posiadania przez Niego odpowiedniego wtajemniczenia, dostępnego także dzisiaj w ramach odpowiednich kursów. Na tym przykładzie widać jeden z mechanizmów magicznych, w których istnieje jakieś wtajemniczenie, osoba profesjonalisty, dostęp do jakichś mocy uzdrowicielskich, określone ryty itp. (…)

Czy zawierzenie rytom magicznym może być niebezpieczne?
Niewątpliwie tak. Na przykład w sytuacji realnego zagrożenia życia człowieka przez nieuleczalną chorobę igra się z życiem, gdy się idzie do czarownika, który przepisuje jakieś tajemnicze substancje lub mieszanki, zwłaszcza gdy przerywa się terapię prowadzoną dotąd w szpitalu. Myślę, że każdy zna osoby, które w sytuacji bezradności medycyny konwencjonalnej zwracały się do różnych uzdrowicieli. Gdy te sposoby zawiodły i ktoś bliski zmarł, mówi się o ograniczonych możliwościach medycyny, zapominając jednak, że zawiodła również cudowna metoda. (…)

Dlaczego zatem chrześcijanin nie powinien korzystać z pomocy magii?
Z kilku powodów. Po pierwsze, często jest ona wielkim złudzeniem. Jej wykorzystanie to ucieczka od rzeczywistości w jakiś wirtualny świat, który wcześniej czy później zawodzi. Rytuały magiczne dotyczące zdrowia czy pragnienia zapewnienia sobie szczęścia, gdy się na nie realnie popatrzy, są po prostu śmieszne, naiwne. A zatem pierwszy powód negatywnej oceny magii jest czysto racjonalny. Do tego można dodać powód natury psychologicznej czy – lepiej powiedzieć – antropologicznej: wiązanie się z magią to ucieczka od rozwoju, dorosłości, konfrontacji z rzeczywistością życia.

Dla człowieka religijnego argumentem powinno być to, że Bóg zaprasza mnie osobiście do pogłębienia z Nim relacji osobowej. W niej zaś jest miejsce na prośbę, zaufanie, oczekiwanie i poczucie, że Bóg traktuje mnie poważnie. Tymczasem magia w różny sposób odciąga mnie od takiej relacji, proponując jakąś protezę kontaktu z Bogiem. Zwłaszcza że – jak pokazuje to w wielu miejscach Biblia – praktykowanie magii prowadzić może do apostazji czy idolatrii, a więc oddawania czci bożkom czy siłom, które na taką cześć nie zasługują.




--------------------------------------------------------------------------------

Ksiądz Roman Pindel – jest profesorem biblistyki na Papieskiej Akademii Teologicznej w Krakowie, pełni też funkcję ojca duchownego krakowskiego seminarium. Wydał wiele książek, m.in. „Magia czy Ewangelia? Konfrontacja głosicieli Ewangelii ze światem magicznym w ujęciu Dziejów Apostolskich”.


--------------------------------------------------------------------------------

Cały wywiad przeczytasz w drukowanym wydaniu „Głosu Ojca Pio” (nr 48/2007

 

CIEKAWOSTKI
KS data 14.03.2009, o 07:31 (UTC)
 Gdzie szukać prawdziwej radości?
Istnieje pokusa, żeby tym, którzy się śmieją, zarzucić, że są mało realistyczni, że się wygłupiają, że wprowadzają dziecinadę. Wygląda na to, że ludzie boją się radości, ponieważ wtedy są bardzo prawdziwi. W tym leży problem.

Z ks. Aleksandrem Radeckim rozmawia Robert Krawiec OFMCap
Robert Krawiec OFMCap: Słyszałem, że Ksiądz potrafi się z siebie śmiać…
Ksiądz Aleksander Radecki: Dziękuję Panu Bogu za ten dar, ponieważ okazuje się, że jest on niezwykle pomocny w różnych sytuacjach życiowych. Ktoś skojarzył, że być może ma to związek z moim nazwiskiem, które zaczyna się na RAD. Ja natomiast źródeł tej radości upatruję w przykładzie bardzo pogodnych rodziców (zwłaszcza ojca). Ale też w błogosławieństwie, które w dniu moich prymicji wypowiedział śp. proboszcz Jan Post z Raciborza. Ten kapłan bardzo lubił psalm, w którym brzmią słowa: „Przystąpię do ołtarza Bożego, do Boga radości i wesela mego”. I takie też było jego życzenie na moją drogę życia kapłańskiego.

Czy to znaczy, że Ksiądz radość częściowo nosił w sobie, a częściowo trzeba było nad nią pracować?
Gdy człowiek dostaje jakikolwiek talent, musi nad nim pracować, bo inaczej może go zmarnować. Naturalne zdolności czy umiejętności to jedno, a co człowiek z nimi zrobi – to druga rzecz. Był taki sławny pianista – Witold Małcużyński, który mówił, że jego sukces to pięć procent szczęścia, pięć procent talentu i dziewięćdziesiąt procent pracy. Prawdopodobnie gdyby ludzie uwierzyli w możliwość pomnażania otrzymanych darów, więcej radości byłoby dookoła.

Czy radość przychodzi sama z siebie, czy trzeba o nią prosić Pana Boga?
Pana Boga trzeba prosić o wszystkie dary, zwłaszcza gdy chce się służyć innym. Na pewno wszyscy cieszymy się, widząc pogodnego, radosnego, wesołego księdza, ponieważ uwiarygodnia to jego posługę. To jedno.

Ponadto uważam, że radość bierze się także ze sposobu patrzenia na świat, w którym rozsypane są iskierki radości, powody do uśmiechu, do wychwycenia komizmu sytuacji, trzeba tylko umieć je zauważyć. Tu odwołam się do doświadczenia ze szkoły podstawowej. Otóż w szóstej klasie pani zadała nam jako zadanie domowe opisanie drogi do szkoły. Janka, Bernard i ja mieszkaliśmy na jednej ulicy. Tak się złożyło, że do odczytania wypracowań wezwano nas troje. Bernard (piegowaty, łobuz, z procą w zanadrzu) wyjął z kieszeni zeszyt i przeczytał: – Na mojej drodze do szkoły nie ma nic ciekawego. Oczywiście przepadł razem z tą procą i zeszytem. (śmiech) Natomiast koleżanka opisała tę drogę tak, że można by film nakręcić. Bohaterem tego filmu między innymi był Bernard, którego widziała przez okno, jak on się do tej szkoły wybiera, jak dostaje lanie od ojca po to, żeby prosto ze szkoły wrócił do domu.

Okazuje się, że może być ten sam poziom, ta sama szkoła, ta sama ulica, a jednak zupełnie inne widzenie rzeczywistości. I nie jest to tylko kwestia optymizmu czy pesymizmu. Istnieje bowiem taka pokusa, żeby tym, którzy się śmieją, zarzucić, że są mało realistyczni, że się wygłupiają, że wprowadzają dziecinadę. Wygląda na to, że ludzie boją się radości, ponieważ wtedy są bardzo prawdziwi. W tym leży problem.

Czy tego typu humor towarzyszy również posłudze kapłańskiej?
Duszpasterstwo to niewyczerpana kopalnia różnych śmiesznych sytuacji, których się nie reżyseruje. Ich autorem pewnie jest uśmiechnięty Pan Bóg, który sprawia, że nawet w bardzo napiętej sytuacji pojawia się taki wentyl bezpieczeństwa.

W książce „Radość w codzienności” opisywałem chociażby śluby, które wspomina się jeszcze po latach ze względu na komizm sytuacji, bo obrączka panny młodej potoczyła się za kratę maskującą ogrzewanie i kościelny nie mógł jej znaleźć, albo ktoś się przejęzyczył.

Można by też wydać osobny tom sytuacji kaznodziejskich, w których rozmowy z dziećmi doprowadzają ludzi do parkosyzmów śmiechu. Gdybyśmy przycisnęli do muru duszpasterzy, to na pewno każdy z nich takie sytuacje miał. Tylko że jednych one będą denerwowały, potraktują je jako klęskę i czym prędzej o nich zapomną, a drudzy na ich podstawie zrobią opowiadanko do następnego kazania. Przykładem jest znany we Wrocławiu ks. Stanisław Orzechowski, który podczas Mszy dla przedszkolaków zapytał: – Po co ksiądz zbiera pieniądze w kościele? Póki babcie i dziadkowie podpowiadali swoim milusińskim, odpowiedzi były w miarę dobre, ale gdy duszpasterz dalej naciskał, dzieci zaczęły zmyślać: organista „ciągnie”, kwiatki musisz kupić, świeczki są drogie. Wreszcie jakiś łepek dorwał się do mikrofonu i powiedział: – Ja wiem, kalesony sobie musisz kupić. Orzech, który, no, ma słuszne rozmiary, duża rzecz, odparł na to: – A żebyś wiedział, jak dla mnie trudno je dostać. „Wierzę w jednego Boga…” (śmiech)

A więc proszę, nie tylko się nie zawstydził, ale jeszcze pokazał, że jest i taka ludzka potrzeba. Właśnie tutaj leży sedno: jeśli nie obnosimy się z tą naszą przewielebnością, stajemy się, po ludzku mówiąc, atrakcyjni. Ludzie chętnie do nas przyjdą, bo wiedzą, że w tym radosnym przepowiadaniu Ewangelii jest miejsce i na radykalizm, i na powagę, ale też i na taki zdrowy, serdeczny uśmiech. A o to najwyraźniej jest coraz trudniej.

Jak to się stało, że u nas chrześcijaństwo jest bardzo poważne?
Trudno mi odpowiedzieć na to pytanie, tym bardziej, że ja nie mam takiego odczucia. Być może kojarzymy, że pobożność i powaga to jedno. Być może wynika to z takiego poczucia niegodności i grzeszności: jak się tu śmiać, gdy „moja wina, moja wina, moja bardzo wielka wina”. Zapewne chodzi też o to, o czym powiedziałem wcześniej, że człowiek, który się śmieje, jest prawdziwy, co rodzi obawę o to, czy ujawniając prawdę o sobie, nie stanie się aby śmieszny. Niekiedy człowiek woli się nie śmiać, bo może się okazać, że zrobi to w złym momencie.

Poza tym podejrzewam, że mimo wszystko część ludzi poczucie humoru – to, co mi się udało podczas wielokrotnych bytności w szpitalu przed chirurgami uchronić – ma operacyjnie wycięte. Jako przykład przytoczę taką oto historię: w Płocku odbywało się sympozjum, na które zostałem zaproszony do wygłoszenia wykładu na temat „Ksiądz dzisiaj – autoryzowany diler Ewangelii czy radosny świadek Dobrej Nowiny”. W sali wykładowej zebrało się ok. 400 młodych ludzi (i świeckich, i duchownych), w pierwszym rzędzie zaś zasiadł biskup. Powaga, założone ręce, marsowa mina. A ja jestem krótkowidzem, więc widziałem tylko jego. I kiedy już rozbawiłem całą salę do tego stopnia, że część audytorium siedziała obok krzesełek, żeby bardziej się nie potłuc, zobaczyłem, że on ani drgnął. Żeby i jego rozbawić powiedziałem: – Księże biskupie, bardzo przepraszam, że tak rozśmieszyłem towarzystwo, ale jestem krótkowidzem i kiedy ono się śmieje, wówczas otrzymuję informację zwrotną, że słuchacze jeszcze nie wyszli z wykładu. (śmiech) Ale nawet to nie pomogło, biskup nadal siedział poważny.

Być może niektórzy nie mają poczucia humoru i trzeba się z tym pogodzić w myśl zasad chrześcijańskiej tolerancji.

Spotkałem się z taką opinią, że podobno radość pojawia się wtedy, kiedy się jej nie szuka.
Radość może być zaskoczeniem, zgodziłbym się z tym. Nie uznaję radiowych ani telewizyjnych programów rozrywkowych, dlatego że zwykle efekt humorystyczny wywołują w nich sytuacje, z których śmiać się nie powinniśmy. No bo jak mówić o radości, gdy wyszydza się cnotę, wiarę, czyjąś uczciwość. Natomiast taka radość zaskakująca człowieka, taka na bieżąco, taka wynikająca z sytuacji, jest najbardziej autentyczna. Jest darem samego Pana Boga. Do zobrazowania tej myśli znowu posłużę się anegdotą. Wracałem pociągiem z Opola do Wrocławia. Było to przed laty, więc pociąg przepełniony, ścisk, pot, gorąco. I nie wiadomo z jakiego powodu, bo przecież PKP nie informuje o tym swoich pasażerów, podróż zamiast godzinę trwała trzy godziny. Wśród podróżnych zapanowała bardzo zła atmosfera, bo nie wiadomo, co się dzieje, niewygodnie, duszno. A więc złe słowa, przekleństwa, złorzeczenia. Proszę sobie wyobrazić, już widać dworzec główny, może czterysta metrów zostało do stacji i wtedy pociąg jeszcze raz się zatrzymał. Zdenerwowanie ludzi sięgnęło zenitu: spalić pociąg, porąbać wagon... Nagle zapadła cisza, z głębi wagonu dobiegał tylko głos jakiegoś jąkającego się pasażera: – Sssłuchajcie, dddobrze że się nnnie cofa. Tak rozładowało to atmosferę, że wszyscy ludzie, przed chwilą gotowi zdemolować kolejnictwo w węźle Wrocław Główny, wychodzili uśmiechnięci.

Dlatego śmiem twierdzić, że radość to dar Ducha Świętego dany w konkretnym momencie dla załagodzenia sytuacji. Nie wykład, nie memoriał, nie protest, tylko zwykły humor sytuacyjny.

Trudno jednak się cieszyć, gdy się cierpi. Jak pogodzić cierpienie z radością? Czy to w ogóle jest możliwe?
To nieprawda, że gdy się jest kaleką, inwalidą, nieuleczalnie chorym, trzeba zachowywać wyłącznie śmiertelną powagę. Wydaje się, że sytuacja cierpienia jeszcze bardziej pokazuje autentyzm radości, choć zwykliśmy sądzić, że kiedy człowiek jest bogaty, syty, wyspany, dobrze ubrany, to tylko wtedy może się cieszyć. Okazuje się, że nie – właśnie wtedy jest znudzony, sfrustrowany itd. Natomiast ten nieborak, zdany na łaskę i niełaskę otoczenia albo stojący wobec widma swojego kalectwa czy nawet śmierci, potrafi dostrzec dar, którego otoczenie nie widzi. To swoisty egzystencjalny paradoks: chlebem cieszy się dopiero głodny, nigdy syty, zdrowiem – chory, wolnością – więzień, przyjaźnią – człowiek samotny. Tak jakoś dziwnie jesteśmy skonstruowani.

W czasie studiów seminaryjnych bp Adam Dyczkowski opowiadał nam na wykładach, jak to pewien młody wikary poszedł do umierającego człowieka. Tak był przerażony tą sytuacją, że w końcu ten umierający pociągnął go za komżę i powiedział: – Niech ksiądz się tak nie boi, to w końcu ja umieram, a nie ksiądz. Ten człowiek jeszcze przed opuszczeniem ziemi udzielił mu takiej właśnie ciekawej lekcji.

Wiele razy bywałem w szpitalu i wiem, że radość w tym miejscu to szansa. Przecież lekarze, pielęgniarki na co dzień mają do czynienia z bólem, kalectwem, cierpieniem, wobec tego uodpornili się na nie. Ale wystarczy, że ja, przebywając w szpitalu jako pacjent, wejdę do gabinetu i powiem: – Dzień dobry, pani doktor. Jak się pani czuje? Lekarka zostaje zbita z pantałyku, bo to zwykle ona zdawała takie pytanie. A tutaj chory ją zaskoczył. Albo, pamiętam, chirurg ubiera się do zabiegu i tak mówi: – Zakładam rękawice, zakładam maskę… Ja tymczasem siedzę na stole operacyjnym i czekam na męki. Wreszcie coś mnie podkusiło i mówię: – Ale ja i tak pana poznam. (śmiech) Lekarza tak to rozbawiło, że dziewięć minut stracił, zanim był w stanie przystąpić do dzieła.

Czy to skłoniło Księdza do napisania książek „Radość w codzienności”?
Kiedy opowiadałem na lekcjach religii czy różnych konferencjach te autentyczne wydarzenia z mojego życia, nieraz słyszałem, że warto by je spisać, ponieważ ludzie chcieliby mieć jakiś punkt odniesienia. Pomyślałem, że mogę to zrobić.

Niestety dla niektórych czytelników lektura tych książek okazała się bardzo niebezpieczna, mogę pokazać tzw. „corpus delicti”, czyli dowód winy. Otóż jedna z sióstr przełożonych wysyłała swoją podwładną na operację i żeby jej nie było smutno w szpitalu, dała jej pierwszy tom mojej „Radości w codzienności”. Oczywiście ja o tym nie wiedziałem. Po pewnym czasie przyszedł do mnie list, do którego dołączono karteczkę z przyklejoną do niej jakąś nitką. Na odwrocie kartki przeczytałem: „Przełożona dała mi tę książkę. Przeczytałam ją po operacji. Szew pękł, oblizałam nitkę, przykleiłam. Przesyłam księdzu na pamiątkę”. (śmiech) Kobieta pękła ze śmiechu, a przy okazji wyszło na jaw partactwo chirurgów. Dlatego uważam, że nie każdy i nie wszędzie może takie rzeczy czytać. Ale piąty tom mam w planie.

Znalazłem w Ewangelii tylko jeden opis Jezusa uśmiechniętego. Czy to prawda, że Jezus rzadko się śmiał?
No cóż, tego dowiemy się w niebie. Zapytamy wtedy Ewangelistów, czy aby uchwycili wszystkie sytuacje. Być może chodzi o to, że Ewangeliści nie docenili daru radości.

Nie wyobrażam sobie jednak, żeby głosząc Dobrą Nowinę o zbawieniu, Jezus się nie uśmiechał. Zresztą z kontekstu całego Nowego Testamentu wynika jasno, że z samej definicji chrześcijanin musi być człowiekiem radości, ponieważ ma ostateczną perspektywę, wie, jakie jest jego wiekuiste przeznaczenie. Trudno zatem sobie wyobrazić taką sytuację: wesoły uczeń, a smutny nauczyciel. Coś mi tu nie gra.

Teza, że Jezus był poważny, jest chyba ostatecznie nie do obronienia, choćby bibliści wywrócili cały tekst Ewangelii na lewą stronę i powiedzieli, że nie ma tego w Piśmie Świętym. Przecież św. Paweł skądś wziął wezwanie: „Radujcie się, jeszcze raz powtarzam, radujcie się” i „zawsze się radujcie”. Gdyby taki wniosek nie wynikał z objawionej mu przez Mistrza nauki, pewnie nie ośmieliłby się tego napisać, bo przecież i Pawła życie nie głaskało.

Czy radość jest dla Księdza znakiem obecności Pana Boga?
Coś w tym jest, chociaż nie chciałbym przez to powiedzieć, że jeśli ktoś jest poważny, nie zna się na żartach, nie ma poczucia humoru, to nie ma przy nim Pana Boga. Czym innym jest radość, czym innym poczucie humoru, a czym innym pogoda ducha, choć są to pokrewne stany.

Są ludzie, którzy jeszcze zanim rano wstaną, już czują się źle. Są tacy, którzy uparli się, że ten świat jest zły, i cokolwiek by z nimi robić, to kąciki ust im nie drgną. Ale też są i tacy pogodni, spokojni, którzy nie mają talentu do opowiadania żartów, ale są ich wdzięcznymi słuchaczami. Wystarczy, że są optymistycznie, pozytywnie nastawieni do świata, bo to też jest jakieś oblicze radości.

Myślę jednak, że chodzi tu też o powiązanie radości z wdzięcznością. Ważne jest, aby mieć świadomość, że wszystko, co mam, otrzymałem z ręki Bożej. Mówi o tym pieśń: „A człowiek, który bez miary obsypany Twymi dary, coś go stworzył i ocalił, więc czemu by Cię nie chwalił”. Gdy ktoś nie umie dziękować, tzn. nie umie docenić otrzymanych darów, wtedy nikczemnieje – tak zwykł mawiać bp Józef Pazur. No i taki człowiek jest biedny, nie ma zakotwiczenia w Dawcy Wszelkiego Dobra i może się z Panem Bogiem minąć.

Czy Pan Bóg ma poczucie humoru?
Tak, bo stworzył żyrafę i ojca Leona Knabita. (śmiech) Zdaje się, tak to było ujęte. Ojciec Knabit to mistrz radości, który umie takie fraszki układać. Dzięki ojcu Leonowi poznaliśmy też humor Jana Pawła II, który stworzył taką oto definicję mnicha: to kupa kości owinięta czarnym materiałem. (śmiech)

Pan Bóg ma poczucie humoru, co widać w świecie ożywionej i nieożywionej przyrody. O Jego uśmiechu świadczy uroda tej ziemi, uroda zwierząt dużych i małych. Trzeba się uprzeć, żeby tego nie widzieć.

Jest też takie powiedzenie, że przy obiedzie radość stanowi najlepsze danie.
To jest jak zaprawa murarska między cegłami. Cegły są ważne, ale bez tej zaprawy się rozsypią. Zdarzyło mi się być w takim miejscu, gdzie nic nie zjadłem, choć wszystko stało na stole. Tak byłem zestresowany…

Inna rzecz, że jest też radość, gdy się nie zje. Kiedyś podczas pielgrzymki z Wrocławia na Jasną Górę, jako dar ołtarza przyniesiono kilkaset gorących gołąbków. Msza trwała długo, jak to na pielgrzymce, a stojące pod ołtarzem jedzenie pachniało, kusiło oczy, odwracało uwagę od spraw najświętszych… A po Mszy Świętej, zanim zdjąłem albę, wygłodniali pielgrzymi zjedli wszystko. To jest radość doskonała! (śmiech) Nawet św. Franciszek uśmiałby się serdecznie.

To jest ofiara.
Tak jest! Kto wie, czy tak nie będzie wyglądał czyściec. (śmiech)

Jak zatem Ksiądz wyobraża sobie niebo?
Przekracza to nasze ludzkie pojęcie. Oczywiście, możemy puszczać wodze wyobraźni, ale chyba nie umiemy sobie wyobrazić szczęścia wpatrywania się w Boga ani też naszego człowieczeństwa nieskażonego grzechem pierworodnym.

Spodziewam się, że największą radością w niebie będzie śmiech z naszych o nim wyobrażeń.

Od czego ma zacząć smutny i poważny człowiek, który chce się rozradować?
Pierwszym wrogiem radości jest grzech. Ponurak najpierw musi się porządnie wyspowiadać, żeby zrzucić z siebie ten brud, który go zgnębił. Ufność w Boże miłosierdzie pozwala także przebaczyć sobie samemu. Po drugie, trzeba zmienić swoje spojrzenie na świat, by umieć dziękować nawet za najdrobniejsze rzeczy: ktoś się uśmiechnął, ktoś przytrzymał drzwi, napisał, zadzwonił, usłużył. I jeszcze jedno: o ludziach należy mówić dobrze, widzieć w nich dobro, skupić się na tym, co dobrego wydarzyło się w rodzinie, parafii, w państwie, na świecie, a następnie dzielić się tym z innymi. Zło jest na tyle hałaśliwe, że można je zostawić w spokoju.

Matka Teresa z Kalkuty powiedziała, że nigdy w pełni nie zrozumiemy, ile dobra może uczynić zwykły uśmiech.
Podejrzewam, że wielu świętych podpisałoby się pod tą opinią. Dla mnie taką świętą od uśmiechu jest Urszula Ledóchowska, czuję się z nią w jakiś sposób spokrewniony. Święta Urszula mówiła, że każdego stać na uśmiech. Życie jest poważne, trudne, pełne bólu, ale uśmiech niesie nadzieję, że wszystko może się jednak dobrze skończyć.




--------------------------------------------------------------------------------

Ksiądz Aleksander Radecki o sobie:

Całe moje życie związane jest ze Śląskiem. Urodziłem się w 1951 roku w Mikołowie koło Katowic. Szkoły: podstawową, średnią i muzyczną przetrwałem w Raciborzu. Od 1970 roku związany jestem z Wrocławiem i archidiecezją wrocławską. Księdzem jestem od 1976 roku, przy czym wikarym byłem w trzech parafiach przez 9 lat, wiejskim proboszczem przez 6 lat, a funkcję ojca duchownego we wrocławskim seminarium pełnię od lat 15.

Zdobyłem wszystkie polskie szczyty górskie. 15 razy wędrowałem pieszo z Pielgrzymką Wrocławską na Jasną Górę, miałem też szczęście nawiedzić największe sanktuaria Europy (Fatima, Lourdes, La Salette, Mariazell, Loreto, San Giovanni Rotondo).

Ustawicznie dostarczam pracy służbie zdrowia.

Rzeczywiście jestem autorem lub współautorem kilkunastu książek oraz wielu mniejszych i większych artykułów. W ciągu roku wysyłam około 1000 listów (nie licząc tych elektronicznych).

Od kilkunastu lat nie oglądam TV, chociaż parę razy pojawiałem się na szklanym ekranie (pewnie za pokutę).

Prowadziłem bardzo wiele serii rekolekcji dla najróżniejszych grup.

Nadal się uczę.


--------------------------------------------------------------------------------

"Głos Ojca Pio" (nr 36/2005)

 

CIEKAWOSTKI
KS data 14.03.2009, o 07:29 (UTC)
 Chcę w sposób pozytywny głosić królestwo Boże, jego łaskę. Na drugim miejscu stawiam aspekt moralny. Nie odwrotnie. Nie po to przecież się umartwiamy, żeby otrzymać łaskę, ale ponieważ już ją otrzymaliśmy. Dlatego żyjemy moralnie.

O głoszeniu kazań z o. Ranierem Cantalamessą, kaznodzieją Domu Papieskiego, rozmawia Cezary Sękalski.

Cezary Sękalski: Jakie znaczenie ma głoszenie słowa Bożego w trakcie Mszy Świętej?
Ojciec Raniero Cantalamessa: Mówienie o Piśmie Świętym podczas Mszy nie jest równoznaczne z jego studiowaniem poza nią. Czytania mszalne służą przygotowaniu wiernych do przyjęcia Komunii świętej. Pomagają wejść w relację z Jezusem. W czasie liturgii eucharystycznej Jezus umiera i zmartwychwstaje. W liturgii słowa obecny jest Jezus, który naucza.

Słowo odczytane podczas Mszy Świętej staje się rzeczywistością: wydarzenia z czasów Jezusa, np. uzdrowienie paralityka, dzieją się współcześnie, dlatego również my podczas Mszy mamy szansę doznać uzdrowienia, jak wspomniany paralityk. Czytane słowo Boże stwarza okazję, abyśmy przeżywali je zawsze na nowo. Liturgia słowa codziennie się zmienia, dlatego nadaje Eucharystii ciągle nowy aspekt.

Najlepszą ilustracją znaczenia liturgii słowa jest opis spotkania uczniów z Jezusem w Emaus. Jezus, wyjaśniając im pisma, przygotował ich i kiedy przełamał dla nich chleb, uczniowie Go rozpoznali. To powinno wydarzać się podczas każdej Mszy Świętej.

Rozumiem, że Ojciec przedkłada homilię, która objaśnia czytania mszalne, nad kazanie, które może być treściowo od nich oderwane.
Tradycyjnie homilia stanowi objaśnienie słowa Bożego czytanego podczas Mszy Świętej. Kazanie natomiast ma charakter bardziej ogólny i jest wygłaszane raczej poza Eucharystią. W języku włoskim słowo „kazanie” (predica) ma charakter moralizatorski, negatywny. Polega ono na mówieniu ludziom, jak mają postępować. Prawić komuś kazania, znaczy moralizować, mówić, co trzeba robić, a czego nie.

To rozróżnienie jest znakiem zmiany, która dokonała się w Kościele. Na początku, w czasach Jezusa, a później świętego Pawła, głoszenie Ewangelii oznaczało głoszenie królestwa Bożego i miało wydźwięk pozytywny. Było radosnym zwiastowaniem czegoś wspaniałego, pięknego. Z czasem jednak w Kościele aspekt moralny został tak mocno zaakcentowany, że w pewnym sensie zapomnieliśmy o tym, że pierwszym zadaniem kaznodziei jest głoszenie królestwa Bożego.

Ja w moim głoszeniu przede wszystkim na to zwracam uwagę. Chcę w sposób pozytywny głosić królestwo Boże, jego łaskę. Na drugim miejscu stawiam aspekt moralny. Nie odwrotnie. Nie po to przecież się umartwiamy, żeby otrzymać łaskę, ale ponieważ już ją otrzymaliśmy. Dlatego żyjemy moralnie.

Czy tak było od początku Ojca posługi kaznodziejskiej, czy też dopiero w pewnym momencie nastąpiło takie odkrycie?
Wraz z moim powołaniem kaznodziejskim przyszła mi do głowy myśl, aby przede wszystkim głosić królestwo Boże. Myślę, że jest to związane z odczuciem przeze mnie osoby Ducha Świętego, który pozwala rozpoznać Jezusa jako Pana, a następnie powołuje nas do tego, aby Go naśladować. Jednak zanim Jezus stanie się dla nas wzorem, najpierw jest darem, który mamy przyjąć od Ojca.

Szczególnie my, katolicy potrzebujemy tej zmiany punktu widzenia. Nasze kraje: Włochy i Polska od dawna były chrześcijańskie, dlatego nie odczuwaliśmy potrzeby, aby przywrócić takie głoszenie słowa Bożego. Spójrzmy jednak na kraje Ameryki Łacińskiej, gdzie wiele osób opuszcza Kościół katolicki, ponieważ w Kościele zielonoświątkowym odnajdują głoszenie słowa, które jest bardziej wyzwalające. Tam słyszą: „Chrystus umarł za twoje grzechy, jesteś wolny!” i ten styl głoszenia wywołuje wielkie wrażenie na słuchaczach. Myślę, że w krajach tradycyjnie katolickich musimy na nowo odkryć ten sposób nauczania, ponieważ również u nas sytuacja bardzo się zmieniła. Sekularyzacja jest tak rozpowszechniona, że na nowo trzeba głosić osobę Chrystusa. Dzisiejszy człowiek nie za bardzo przywiązuje wagę do obowiązków czy prawa, dlatego przede wszystkim trzeba mówić mu o darze Boga, jakim jest Jezus Chrystus.

Czy można powiedzieć, że kaznodzieja, który nie nawiązał głębszej relacji z Jezusem, ma tendencję do moralizowania, zaś ten, który tę relację pielęgnuje, chętniej opowiada o całym bogactwie królestwa Bożego?
Zależy to od formacji, jaką przeszedł dany kaznodzieja. Na przykład kazania Ojca Pio miały charakter w dużej mierze moralizatorski i prosty, ale nikt nie wątpi, że pozostawał on w głębokiej relacji z Jezusem. Ojciec Pio nie przekazywał Bożego przesłania tylko przez słowa, ale czynił to całym swoim życiem. Wiele osób, które z nim się spotkały, doświadczyło łaski Bożego przebaczenia, przede wszystkim za pośrednictwem sakramentu pojednania.

Wiele zależy zatem od kontekstu, w którym działa dany kaznodzieja i od charyzmatu, jaki otrzymał. Mamy kaznodziejów, którzy w sposób konkretny mówią, co należy robić, a czego nie, ale potrzebujemy tych, którzy głoszą Ewangelię Jezusa Chrystusa.

W jaki sposób Ojciec przygotowuje się do głoszenia homilii?
Głoszenie kazań w Domu Papieskim wymaga ode mnie wielkiego zaangażowania. Za każdym razem, kiedy przygotowuję kazanie, muszę przeczytać wiele książek, przejrzeć wiele publikacji. Jeśli podróżuję po świecie, aby głosić słowo biskupom, kapłanom i ludziom świeckim, korzystam z tego, co wcześniej przygotowałem dla papieża. To, co mówię papieżowi, mówię też potem moim współbraciom. Wszystkie moje książki (obecne także na rynku polskim) były najpierw kazaniami wygłoszonymi w Domu Papieskim.

Często bywam proszony o omówienie jakiegoś tematu. Wtedy muszę się przygotować. Natomiast wczoraj wieczorem w kościele braci kapucynów na Loretańskiej w Krakowie, kiedy zobaczyłem przed sobą konkretnych ludzi, głosiłem to, co już we mnie jakoś dojrzało, niezależnie od tekstów czytań. Dzięki temu mogłem mówić bez patrzenia na kartkę, mając stały kontakt z wiernymi. Osobisty kontakt ze słuchaczami jest czymś bardzo ważnym w głoszeniu. Jednak kiedy przygotowuję coś nowego dla ojca świętego czy przy innych okazjach, dużo czasu przebywam w naszej wspólnotowej kaplicy i oczekuję, że natchnienie przyjdzie od Boga.

W 2005 roku musiałem przygotować homilię dla kardynałów zgromadzonych na konklawe. W takim wypadku jest oczywiste, że musiałem prosić Boga, aby dał mi poznać, co chce, żebym powiedział. Nie twierdzę, że Bóg przemawia do mnie w sposób bezpośredni, przez konkretne słowa, niejednokrotnie zdarza się jednak, że podczas modlitwy pojawia się myśl albo natchnienie ukierunkowujące mnie na jakieś zdanie z Ewangelii, które nagle zostaje mi rozświetlone i lepiej rozumiem jego znaczenie. Podczas przygotowań do kazania na konklawe, moją uwagę przyciągnął tekst z Dziejów Apostolskich o zesłaniu Ducha Świętego.

W jaki sposób przeżywa Ojciec mówienie w imieniu Boga?
Jestem zaskoczony, kiedy słuchacze moich kazań mówią, że odczuwają w nich obecność Boga. Jestem pewien, że to nie zależy ode mnie, a cała zasługa znajduje się po stronie słuchaczy, ponieważ mają serca otwarte na słowo Boże.

Słowo Boże ma własną moc, niezależną od kaznodziei. Myślę, że sekretem skutecznego głoszenia słowa Bożego jest to, że kaznodzieja sam w nie wierzy, a wiara to dar od Boga. Dzięki łasce Bożej wierzę w to, co mówię. Moich słuchaczy przekonuje zatem moja wiara w treść, którą przekazuję.

Bóg dał mi łaskę całkowitej wiary w Jezusa Chrystusa. Zdarza się, że w tym, co mówię, doświadczam obecność Ducha Świętego. Nagle pojawia się myśl, której wcześniej nie przygotowywałem. Przychodzi takie szczególne przekonanie…

…prorockie?
Odczuwam, że jest to profetyczna interwencja Ducha Świętego. Bez wątpienia wtedy jedno słowo znaczy więcej niż całe kazanie. Równocześnie zmienia się ton głosu i Ewangelia jest głoszona z autorytetem. O Jezusie mówiono, że głosi naukę z mocą. Coś z tej mocy można niekiedy odczuć i dzisiaj.

Czy miał Ojciec jakieś wzorce w głoszeniu kazań? Czy jakieś kazania Ojciec szczególnie zapamiętał jako słuchacz?
Nie pamiętam dokładnie tego, co słyszałem w różnych kazaniach. Na mnie w największym stopniu wpłynęły kazania, których słuchałem w wieku dwunastu lat, zaraz po wstąpieniu do niższego seminarium. Były to pierwsze rekolekcje, jakich tam wysłuchałem. Wtedy odkryłem moje powołanie.

Przeszedł Ojciec drogę od wykładowcy, który naukowo zajmuje się teologią, do kaznodziei. Jak to się stało?
Myślę, że było to Boże wezwanie. Tej decyzji nigdy nie żałowałem. Nie oznacza to jednak, że w jakiś sposób odrzuciłem naukę, przeciwnie – studiowanie było dla mnie wielką łaską. Dlatego dziś nie zachęcam młodych ludzi, aby mnie naśladowali. Raczej nie powinni porzucać studiów dla kaznodziejstwa. Jest to tylko moje szczególne powołanie, za które bardzo Bogu dziękuję. Umożliwia mi ono bowiem mówienie o bogactwie Ewangelii i królestwa Bożego nie tylko małej grupce studentów, ale wszystkim ludziom, począwszy od papieża, a skończywszy na zwyczajnych chrześcijanach. Uważam, że Kościół to ogromny magazyn, pełen cennych darów. Zadaniem kaznodziei jest otworzenie odpowiednich drzwi tego magazynu i umożliwienie słuchaczom sięgnięcia po to, czego potrzebują.

Czy decyzja o wyborze posługi kaznodziejskiej zaważyła w jakiś sposób na późniejszym przyjęciu przez Ojca funkcji w Domu Papieskim?
Tak. Kaznodzieją Domu Papieskiego zostałem kilka miesięcy po tym, jak podjąłem tę decyzję.

Jakim słuchaczem był Jan Paweł II?
Najlepszym, jakiego w życiu miałem. Przede wszystkim był niezmiernie zainteresowany tym, co mówiłem. Często prosił o teksty moich kazań. W kaplicy Domu Papieskiego papież zwykle siedział po mojej lewej stronie, a biskupi naprzeciwko mnie. Na wszystkich fotografiach widać, że ojciec święty jest bardzo skupiony, skoncentrowany.

Kiedy był w dobrej formie fizycznej, często po kazaniu zatrzymywał się i rozmawiał ze mną. Czasem mówił: – Dzisiaj wyjaśniłeś nam wiele wspaniałych spraw. Zaś po moich kazaniach maryjnych powiedział: – Musisz je szybko opublikować! Często też starał się ukazać konkretne znaczenie tego, co mówiłem albo pytał, skąd zaczerpnąłem jakąś ideę. Bardzo dobrze mi się mówiło, bo nie czułem tremy, mimo że mówiłem do papieża. Jan Paweł II był bardzo pokorny, słuchał jak każdy chrześcijanin.

Raz, podczas roku jubileuszowego w kazaniu dla Kurii Rzymskiej komentowałem zdanie św. Pawła: „A przeto upominam was, bracia, w imię Pana naszego Jezusa Chrystusa, abyście byli zgodni i by nie było wśród was rozłamów; byście byli jednego ducha i jednej myśli” (1 Kor 1, 10). Dodałem przy tym: – Przyjmijcie te słowa, jakby mówił je do was ojciec święty. Potem biskup Stanisław Dziwisz powiedział do mnie: – Dzisiaj bardzo wzruszyłeś ojca świętego…

Jan Paweł II nigdy nie przejawiał pośpiechu czy zniecierpliwienia. Kiedy po raz pierwszy wygłaszałem przed nim kazanie w Wielki Piątek w Bazylice Świętego Piotra, postanowiłem mówić powoli, ponieważ świątynia jest wielka i powstaje w niej bardzo duży pogłos. Z tego powodu kazanie trwało dziesięć minut dłużej niż przewidywałem. Biskup, który pilnował harmonogramu dnia ojca świętego, był zaniepokojony i od czasu do czasu spoglądał na zegarek, ponieważ po liturgii papież miał uczestniczyć w drodze krzyżowej w Koloseum. Następnego dnia ów biskup opowiadał siostrom zakonnym, że po liturgii Jan Paweł II zawołał go i uśmiechając się, powiedział: – Kiedy człowiek mówi do nas w imieniu Boga, nie powinniśmy patrzeć na zegarek…

„Głos Ojca Pio” (nr 39/2006)
 

NIEDZIELA 15 III.2009
MEOTI data 14.03.2009, o 07:26 (UTC)
 Druga Niedziela Wielkiego Postu
Bracia: Jeżeli Bóg z nami, któż przeciwko nam? On, który nawet własnego Syna nie oszczędził, ale Go za nas wszystkich wydał, jakże miałby nam wraz z Nim i wszystkiego nie darować? Któż może wystąpić z oskarżeniem przeciw tym, których Bóg wybrał? Czyż Bóg, który usprawiedliwia? Któż może wydać wyrok potępienia? Czy Chrystus Jezus, który poniósł za nas śmierć, co więcej – zmartwychwstał, siedzi po prawicy Boga i przyczynia się za nami? (Rz 8, 31b-34)

Wpatrujmy się z uczuciem wzruszającej wdzięczności w tą wspaniałą tajemnicę, która mocno pociąga Serce Pana Jezusa ku Jego stworzeniu. Wpatrujmy się w ogromną łaskawość, z jaką raczył przyjąć nasze ludzkie ciało, aby wśród nas doświadczyć biedy życia na ziemi. Zbierajmy wszystkie siły umysłu, aby godnie rozważać wytrwały zapał i trudy Jezusowej pracy apostolskiej, aby przypomnieć sobie okropność Jego męki i Jego męczeństwa, by godnie adorować Jego krew po królewsku przelewaną aż do ostatniej kropli dla odkupienia rodzaju ludzkiego. A później z pokorną wiarą, z tą samą żarliwą miłością, z którą On obejmuje nasze dusze i im towarzyszy, pochylmy do Jego stóp nasze zbrukane czoło. (GF, s. 170)

 

KALENDARIUM OJCA PIO
KS data 14.03.2009, o 07:21 (UTC)
 Kalendarium
25 maja 1887
w rodzinie Grazia Forgione i Marii Giuseppy (Peppy), z domu Di Nunzio, urodził się Francesco Forgione
26 maja 1887
został ochrzczony w kościele Świętej Anny
27 września 1899
otrzymał bierzmowanie z rąk abpa Donata Marii Dell’Olio z Benewentu


6 stycznia 1903
rozpoczął nowicjat w klasztorze kapucynów w Morcone



22 stycznia 1903
otrzymał habit (obłóczyny) i imię zakonne Pio



22 stycznia 1904
złożył śluby czasowe w Morcone, a następnie został skierowany do klasztoru w Sant’Elia a Pianisi, aby podjąć naukę w gimnazjum


październik 1905
przeniesiony do klasztoru w San Marco la Catola na studium filozofii



kwiecień 1906
powrócił do klasztoru w Sant’Elia a Pianisi



27 stycznia 1907
złożył śluby wieczyste



9 października 1907
przybył do San Marco la Catola, by złożyć egzaminy z filozofii; skierowany na studia teologiczne do Serracapriola



19 listopada 1908
podczas kontynuowania studiów teologicznych w Montefusco, udał się do Benewentu, gdzie przyjął święcenia niższe, a dwa dni później subdiakonat



maj 1909

ze względu na zły stan zdrowia wyjechał do Pietrelciny



18 lipca 1909
w klasztorze w Morcone przyjął święcenia diakonatu



10 sierpnia 1910
w katedrze w Benewencie, z rąk abpa Paola Schinosiego, otrzymał święcenia kapłańskie



14 sierpnia 1910
odprawił w Pietrelcinie Mszę Świętą prymicyjną



8 września 1911
poinformował swojego kierownika duchowego o. Benedykta z San Marco in Lamis o posiadaniu „od prawie roku niewidzialnych stygmatów”



październik 1911
przeniesiony do klasztoru w Venafro; oddany pod opiekę medyczną lekarzom z Neapolu



7 grudnia 1911

z powodu złego stanu zdrowia wyjechał do Pietrelciny



10 października 1915
wyjawił kierownikowi duchowemu, że od lat doznawał ukoronowania koroną cierniową i biczowania



6 listopada 1915
powołany do służby wojskowej i skierowany (6 grudnia 1915) do kompanii sanitarnej w Neapolu



grudzień 1915
ze wzglądu na zły stan zdrowia urlopowany ze służby wojskowej; udał się do Pietrelciny



17 lutego 1916
skierowany przez przełożonych zakonnych do klasztoru Sant’Anna w Foggii



4 września 1916
otrzymał pozwolenie na tymczasowy pobyt w San Giovanni Rotondo



18 grudnia 1916
przybył do Neapolu jako poborowy, ale z powodu złego stanu zdrowia został odesłany do klasztoru



16 maja 1917
udał się do Rzymu ze swoją siostrą Graziellą, która wstąpiła do Zakonu św. Brygidy



19 sierpnia 1917
wyjechał do Neapolu



5 listopada 1917
zwolniony czasowo ze służby wojskowej we względu na zły stan zdrowia



12 listopada 1917
powrócił do klasztoru w San Giovanni Rotondo



5 marca 1918
rozpoczął na nowo służbę wojskową w Neapolu



16 marca 1918
uznany za niezdolnego do służby wojskowej powrócił do San Giovanni Rotondo



5 -7 sierpnia 1918
transwerberacja



20 września 1918
stygmatyzacja



15 maja 1919
badania stygmatów, które przeprowadził prof. Luigi Romanenelli



26 lipca 1919
kolejne badania lekarskie, które prowadził prof. Amico Bignami, ordynator Patologii Medycznej na Uniwersytecie Rzymskim



9 października 1919
szczegółowe badania Ojca Pio, które prowadził, z polecenia władz zakonnych, dr Giorgio Festa



15 lipca 1920
wizyta lekarska dra Giorgia Festy i dra Luigiego Romanellego



2 czerwca 1922
do klasztoru nadszedł nakaz Świętego Oficjum „poddania obserwacji” Ojca Pi



31 maja 1923
dekret Świętego Oficjum orzekający „brak stwierdzenia nadprzyrodzoności faktów przypisywanych Ojcu Pio”



17 czerwca 1923
zakaz publicznego odprawiania Mszy Świętej oraz prowadzenia korespondencji



25 czerwca 1923
protest wiernych przeciw zakazom nałożonym na Ojca Pio



26 czerwca 1923
za zgodą władz kościelnych powrócił do odprawiania Mszy Świętej w kościele klasztornym



styczeń 1925
otworzył w San Giovanni Rotondo szpital pw. św. Franciszka z Asyżu



23 maja 1931
nakaz Stolicy Apostolskiej o zawieszeniu w czynnościach kapłańskich Ojca Pio, z wyjątkiem prywatnie odprawianej Mszy Świętej



16 lipca 1933
przywrócenie prawa publicznego odprawiania Mszy Świętej



25 marca 1934
przywrócenie prawa spowiadania mężczyzn



12 maja 1934
przywrócenie prawa spowiadania kobiet



9 stycznia 1940
spotkanie z duchowymi dziećmi inicjujące powstanie Domu Ulgi w Cierpieniu



16 maja 1947
poświęcił kamień węgielny pod Dom Ulgi w Cierpieniu



1949
w odpowiedzi na apel Piusa XII o modlitwę Ojciec Pio założył Grupy Modlitwy

5 maja 1956
otworzył Dom Ulgi w Cierpieniu, w obecności władz kościelnych i państwowych oraz około 15 tysięcy wiernych

4 kwietnia 1957
papież Pius XII mianował go dożywotnim dyrektorem Trzeciego Zakonu św. Franciszka „Matki Bożej Łaskawej” oraz nadał mu przywilej osobistego prowadzenia Domu Ulgi w Cierpieniu

6 sierpnia 1959
cudowne uzdrowienie Ojca Pio podczas peregrynacji figury Matki Bożej Fatimskiej w San Giovanni Rotondo

11 maja 1964
uczynił Stolicę Apostolską jedyną spadkobierczynią wszelkich swoich dóbr

23 września 1968
umarł o godz. 2.30

26 września 1968
pogrzeb Ojca Pio, w którym uczestniczyło ponad sto tysięcy osób

4 października 1969
postulator generalny zakonu kapucynów, o. Bernardino da Siena złożył na ręce bpa Amica Cuniala, administratora apostolskiego z Manfredonii prośbę o wszczęcie procesu beatyfikacyjnego i kanonizacyjnego Ojca Pio (została przyjęta 23 października 1969)

16 stycznia 1973
abp V. Vailati z Manfredonii przekazał Kongregacji do Spraw Świętych dokumentację wymaganą do nihil obstat i wprowadzającą do procesu informacyjnego o wyniesienie na ołtarze Ojca Pio

20 marca 1983
otwarcie w San Giovanni Rotondo procesu kanonizacyjnego nad życiem i cnotami Sługi Bożego Ojca Pio

21 stycznia 1990
zakończenie diecezjalnego procesu kanonizacyjnego; podczas trwającego 7 lat procesu przesłuchano 73 świadków oraz zgromadzono dokumenty (104 tomy) o życiu i dziełach Ojca Pio

1-6 listopada 1995
cudowne uzdrowienie Consiglii De Martino z Salerno przez wstawiennictwo Ojca Pio

21 grudnia 1998
Jan Paweł II podpisał dokument potwierdzający cudowne uzdrowienie Consiglii De Martino i wyznaczył datę beatyfikacji

2 maja 1999
beatyfikacja Ojca Pio

20 grudnia 2001
zatwierdzenie cudu uzdrowienia Mattea Collela przez wstawiennictwo Ojca Pio podczas posiedzenia Kongregacji Spraw Kanonizacyjnych

16 czerwca 2002
kanonizacja Ojca Pio


 

III NIEDZIELA POSTU / CZYTANIA LITURGIA
KRZYSZTOF CFCJ data 14.03.2009, o 07:17 (UTC)
 III Niedziela Wielkiego Postu 15 III 2009
Wj 20,1-17; Ps 19,8-11; 1Kor 1,22-25; J 3,16; J 2,13-25

Wj 20,1-17
W owych dniach mówił Bóg wszystkie te słowa: Ja jestem Pan, twój Bóg, który cię wywiódł z ziemi egipskiej, z domu niewoli. Nie będziesz miał cudzych bogów obok Mnie! Nie będziesz czynił żadnej rzeźby ani żadnego obrazu tego, co jest na niebie wysoko, ani tego, co jest na ziemi nisko, ani tego, co jest w wodach pod ziemią! Nie będziesz oddawał im pokłonu i nie będziesz im służył, ponieważ Ja Pan, twój Bóg, jestem Bogiem zazdrosnym, który karze występek ojców na synach do trzeciego i czwartego pokolenia względem tych, którzy Mnie nienawidzą. Okazuję zaś łaskę aż do tysiącznego pokolenia tym, którzy Mnie miłują i przestrzegają moich przykazań. Nie będziesz wzywał imienia Pana, Boga twego, do czczych rzeczy, gdyż Pan nie pozostawi bezkarnie tego, który wzywa Jego imienia do czczych rzeczy. Pamiętaj o dniu szabatu, aby go uświęcić. Sześć dni będziesz pracować i wykonywać wszystkie twe zajęcia. Dzień zaś siódmy jest szabatem ku czci Pana, Boga twego. Nie możesz przeto w dniu tym wykonywać żadnej pracy ani ty sam, ani syn twój, ani twoja córka, ani twój niewolnik, ani twoja niewolnica, ani twoje bydło, ani cudzoziemiec, który mieszka pośród twych bram. W sześciu dniach bowiem uczynił Pan niebo, ziemię, morze oraz wszystko, co jest w nich, w siódmym zaś dniu odpoczął. Dlatego pobłogosławił Pan dzień szabatu i uznał go za święty. Czcij ojca twego i matkę twoją, abyś długo żył na ziemi, którą Pan, Bóg twój, da tobie. Nie będziesz zabijał. Nie będziesz cudzołożył. Nie będziesz kradł. Nie będziesz mówił przeciw bliźniemu twemu kłamstwa jako świadek. Nie będziesz pożądał domu bliźniego twego. Nie będziesz pożądał żony bliźniego twego, ani jego niewolnika, ani jego niewolnicy, ani jego wołu, ani jego osła, ani żadnej rzeczy, która należy do bliźniego twego.

Ps 19,8-11
REFREN: Słowa Twe, Panie, dają życie wieczne.

Prawo Pańskie jest doskonałe i pokrzepia duszę,
świadectwo Pana niezawodne, uczy prostaczka mądrości.
Jego słuszne nakazy radują serce,
jaśnieje przykazanie Pana i olśniewa oczy.

Bojaźń Pana jest szczera i trwa na wieki,
sądy Pana prawdziwe, a wszystkie razem słuszne.
Cenniejsze nad złoto, nad złoto najczystsze,
słodsze od miodu płynącego z plastra.

1Kor 1,22-25
Gdy Żydzi żądają znaków, a Grecy szukają mądrości, my głosimy Chrystusa ukrzyżowanego, który jest zgorszeniem dla Żydów, a głupstwem dla pogan, dla tych zaś, którzy są powołani, tak spośród Żydów, jak i spośród Greków, Chrystusem, mocą Bożą i mądrością Bożą. To bowiem, co jest głupstwem u Boga, przewyższa mądrością ludzi, a co jest słabe u Boga, przewyższa mocą ludzi.

J 3,16
Tak bowiem Bóg umiłował świat, że dał Syna swego Jednorodzonego, każdy, kto w Niego wierzy, ma życie wieczne.

J 2,13-25
Zbliżała się pora Paschy żydowskiej i Jezus udał się do Jerozolimy. W świątyni napotkał siedzących za stołami bankierów oraz tych, którzy sprzedawali woły, baranki i gołębie. Wówczas sporządziwszy sobie bicz ze sznurków, powypędzał wszystkich ze świątyni, także baranki i woły, porozrzucał monety bankierów, a stoły powywracał. Do tych zaś, którzy sprzedawali gołębie, rzekł: Weźcie to stąd, a z domu mego Ojca nie róbcie targowiska! Uczniowie Jego przypomnieli sobie, że napisano: Gorliwość o dom Twój pochłonie Mnie. W odpowiedzi zaś na to Żydzi rzekli do Niego: Jakim znakiem wykażesz się wobec nas, skoro takie rzeczy czynisz? Jezus dał im taką odpowiedź: Zburzcie tę świątynię, a Ja w trzech dniach wzniosę ją na nowo. Powiedzieli do Niego Żydzi: Czterdzieści sześć lat budowano tę świątynię, a Ty ją wzniesiesz w przeciągu trzech dni? On zaś mówił o świątyni swego ciała. Gdy więc zmartwychwstał, przypomnieli sobie uczniowie Jego, że to powiedział, i uwierzyli Pismu i słowu, które wyrzekł Jezus. Kiedy zaś przebywał w Jerozolimie w czasie Paschy, w dniu świątecznym, wielu uwierzyło w imię Jego, widząc znaki, które czynił. Jezus natomiast nie zwierzał się im, bo wszystkich znał i nie potrzebował niczyjego świadectwa o człowieku. Sam bowiem wiedział, co w człowieku się kryje.

 

<- Powrót  1 ...  7  8  9 10  11  12  13  14 15Dalej -> 
 
   
Dzisiaj stronę odwiedziło już 1 odwiedzający (106 wejścia) tutaj!
Ta strona internetowa została utworzona bezpłatnie pod adresem Stronygratis.pl. Czy chcesz też mieć własną stronę internetową?
Darmowa rejestracja