krzysztof-pl
 
  Kontakt
  Księga gości
  Newsy
Newsy
http://krzysztof-slupsk.pl.tl/
TAKIE SOBIE
KS data 16.03.2009, o 19:10 (UTC)
 Marzenie


Nie spadłem znikąd w środek polskiej rzeczywistości, bynajmniej. Marzenie jako czynność polonusa to nie pomysł z innej epoki. Dziś w czasie agresywnego ciągle kapitalizmu ze wszystkimi jego XXI-wiecznymi „izmami” jak globalizm, fiskalizm, monetaryzm i inne, wydaje się, że nie pozostaje zbyt wiele czasu na marzenia. Polacy stali się realistami, potrafią doskonale przeliczać waluty, handlować, szukać pracy i oszacować konta przyjaciołom i znajomym. Jeden z moich młodych przyjaciół skarżył się nawet na brak romantyzmu jego rówieśniczek, dla których kluczową informacją już na jednej z pierwszych randek jest stan posiadania i poziom zarobków ewentualnego kandydata na chłopaka. Na ile to opinia adekwatna, trudno mi orzec, wydawać się wszakże może, iż marzenie nie jest czynnością często praktykowaną nad Wisłą. Czy rzeczywiście?

Chyba jednak Polacy marzą, lecz ich marzenia być może nie dotyczą tylko, czy przede wszystkim, statusu ekonomicznego (tutaj rodacy nauczyli się planować, a nie marzyć), ale innych przestrzeni ich życia – rodziny, a także religii.

Marzymy o czasie dla rodziny, o rozmowie z żoną/mężem, albo nawet wspólnym gdzieś wyjściu. Wzdychamy do zabawy z dziećmi, do rozmowy i serdecznego z nimi przebywania. Marzycielstwo zwykle koncentruje się na świętach, urlopach, jakimś czasie po czymś: po bilansie, po kontroli, po konferencji, po… czymś tam. Ten czas ma być wolny, pewny, obfity w radosne bycie razem z rodziną. Tylko że po czymś tam ważnym, pojawia się coś równie ważnego i marzenia odpływają. A jeśli się ziszczą, to zwykle zmęczenie jest tak ogromne, że jedyną możliwością jest kanapa, telewizja, no i może małe piwko. Z pewnością często rozmowa z dziećmi po wielu godzinach pracy nie jest łatwym zadaniem, a może wręcz rodzajem trudnej ascezy. Czy wszakże czasami nie da się z czegoś zrezygnować, aby odłamać kawałek czasu na rozmowę?

Podobnie rzecz się ma z Panem Bogiem. Ileż marzeń o spokoju modlitwy, zatrzymaniu się. „Kiedyś miałam wiarę. Teraz nie mam czasu, proszę ojca”, „Chciałbym się modlić jak dawniej, czytać Pismo Święte”, „Zawsze sobie mówię, że pójdę za miesiąc do spowiedzi i znowu mija pół roku” – ileż razy słyszę takie zdania. Jest tęsknota za Bogiem, za przeżyciem pokoju, który może płynąć z Jego bliskości, przebaczenia. Ale staje się ona marzeniem, ulotnym, nierealnym, z innej epoki.

Czy wiara jest z innej epoki? To przelotne wspomnienie dawnych zapałów? Stanisław Brzozowski nazywał takie tęsknoty „marzeniem rozbicia, rozpylenia” i dodawał, że „powstają one z niemożności stworzenia tego, co stworzyć trzeba”. Co to za niemożność? Często wypływa ona z niewiary w możliwość zmiany swojego życia. Świat pędzi jak wielki potok, rzeka i trzeba się w nim unosić, aby nie wypaść na brzeg jak martwa ryba. Ten mit niemożności często jest poparty argumentem wielkich liczb: dziś wszyscy tak żyją, dziś nikt nie ma czasu, dziś nie ma miejsca na życie religijne. Marzenie o silnej relacji z Bogiem zostaje „rozpylone” na całe życie, a pachnie niczym perfumy: babcinym różańcem, krochmaloną komżą ministrancką, ogniskiem duszpasterskiej grupy albo wyjątkowością atmosfery szpitala – gdy modlitwa była jedynym dźwiękiem nadziei.

Z jednej strony wspomniana niemoc bierze się ze swoiście rozumianej proporcjonalności: ideał chrześcijanina jest tak wielki, że gdyby chcieć go wcielić w życie, domaga się wielkich zmian. Wielkie zmiany zaś to zabranie człowiekowi wielu pożytecznych i miłych rzeczy: bo jeśli chodzić w zwykły dzień na Mszę, to krócej spać; jeśli się modlić, to…; i tak układa się litania poświęceń. Innym modelem rewolucyjnej zmiany są hiperpostanowienia: ile to będę medytował, modlił się, poświęcał czasu rodzinie, modlił się z dziećmi itp., z których po tygodniu zostaje wspomnienie, wstyd i poczucie słabości.

A czy ktoś żąda rewolucji? Jedynie w sensie oderwania się od grzechu – taka rewolucja jest konieczna, aby żyć z Bogiem. Życie duchowe jest jak kolejka podmiejska albo stary powolnie spokojny tramwaj, który majestatycznie staje na każdym przystanku. Co możesz zmienić? Znaleźć jedną minutę dziennie na modlitwę, a raz w tygodniu kwadrans na chwilę medytacji nad Pismem Świętym. To nie jest super osiągnięcie, ale można od niego zacząć. I po jakimś czasie dołożyć kolejną minutę i potem jeszcze jedną. Nie ma czasu dla rodziny? Wygospodaruj choćby dwa popołudnia w miesiącu dla żony/męża – to jeszcze nie bohaterstwo. I tak można ciągnąć tę listę realistycznych postanowień do bólu. W życiu międzyosobowym szkoda czasu na rozpylanie marzeń, trzeba realistycznie planować. Można więc zrozumieć, dlaczego kardynał Stefan Wyszyński postanowił sobie nigdy nie marzyć.

Czy marzenia trzeba w czambuł potępiać? Marzenie w relacji z Bogiem i innymi ludźmi może być sygnałem pragnienia i jako takie może mieć znaczenie. Aby jednak nie rozpyliło się jedynie, niech zamieni się w konkretne postanowienie.



Piotr Jordan Śliwiński OFMCap
„Głos Ojca Pio” (nr 45/2007)

 

WTOREK III TYDZIEŃ POSTU LITURGIA
KS data 16.03.2009, o 19:06 (UTC)
 Wtorek 17 III 2009
Dn 3,25.34-43; Ps 25,4-7bc.8-9; Jl 2,13; Mt 18,21-35

Dn 3,25.34-43
Powstawszy Azariasz tak się modlił, a otwarłszy swe usta, mówił w środku ognia: Nie opuszczaj nas na zawsze - przez wzgląd na święte Twe imię nie zrywaj Twego przymierza. Nie odwracaj od nas swego miłosierdzia, przez wzgląd na Twego przyjaciela, Abrahama, sługę Twego, Izaaka, i Twego świętego - Izraela. Im to przyrzekłeś rozmnożyć potomstwo jak gwiazdy na niebie i jak piasek nad brzegiem morza. Panie, oto jesteśmy najmniejsi spośród wszystkich narodów. Oto jesteśmy dziś poniżeni na całej ziemi z powodu naszych grzechów. Nie ma obecnie władcy, proroka ani wodza, ani całopalenia, ani ofiar, ani darów pokarmowych, ani kadzielnych. Nie ma gdzie ofiarować Tobie pierwocin i doznać Twego miłosierdzia. Niech jednak dusza strapiona i duch uniżony znajdą u Ciebie upodobanie. Jak całopalenia z baranów i cielców, i z tysięcy tłustych owiec, tak niech będzie dziś nasza ofiara przed Tobą i niech Ci się podoba! Ponieważ ci, co pokładają ufność w Tobie, nie mogą doznać wstydu. Teraz zaś postępujemy za Tobą z całego serca, odczuwamy lęk przed Tobą i szukamy Twego oblicza. Nie zawstydzaj nas, lecz postępuj z nami według swej łagodności i według wielkiego swego miłosierdzia. Wybaw nas przez swe cuda i uczyń swe imię sławne, Panie!

Ps 25,4-9
REFREN: Pamiętaj o nas, miłosierny Panie

Daj mi poznać Twoje drogi, Panie,
naucz mnie chodzić Twoimi ścieżkami.
Prowadź mnie w prawdzie według Twych pouczeń,
Boże i Zbawco, w Tobie mam nadzieję.

Wspomnij na swoje miłosierdzie, Panie,
na swoją miłość, która trwa od wieków.
Pamiętaj o mnie w swoim miłosierdziu,
ze względu na dobroć Twą, Panie.

Dobry jest Pan i łaskawy,
dlatego wskazuje drogę grzesznikom.
Pomaga pokornym czynić dobrze,
uczy pokornych dróg swoich.

Jl 2,13
Nawróćcie się do Boga waszego! On bowiem jest łaskawy i miłosierny.

Mt 18,21-35
Piotr zbliżył się do Jezusa i zapytał: Panie, ile razy mam przebaczyć, jeśli mój brat wykroczy przeciwko mnie? Czy aż siedem razy? Jezus mu odrzekł: Nie mówię ci, że aż siedem razy, lecz aż siedemdziesiąt siedem razy. Dlatego podobne jest królestwo niebieskie do króla, który chciał rozliczyć się ze swymi sługami. Gdy zaczął się rozliczać, przyprowadzono mu jednego, który mu był winien dziesięć tysięcy talentów. Ponieważ nie miał z czego ich oddać, pan kazał sprzedać go razem z żoną, dziećmi i całym jego mieniem, aby tak dług odzyskać. Wtedy sługa upadł przed nim i prosił go: Panie, miej cierpliwość nade mną, a wszystko ci oddam. Pan ulitował się nad tym sługą, uwolnił go i dług mu darował. Lecz gdy sługa ów wyszedł, spotkał jednego ze współsług, który mu był winien sto denarów. Chwycił go i zaczął dusić, mówiąc: Oddaj, coś winien! Jego współsługa upadł przed nim i prosił go: Miej cierpliwość nade mną, a oddam tobie. On jednak nie chciał, lecz poszedł i wtrącił go do więzienia, dopóki nie odda długu. Współsłudzy jego widząc, co się działo, bardzo się zasmucili. Poszli i opowiedzieli swemu panu wszystko, co zaszło. Wtedy pan jego wezwał go przed siebie i rzekł mu: Sługo niegodziwy! Darowałem ci cały ten dług, ponieważ mnie prosiłeś. Czyż więc i ty nie powinieneś był ulitować się nad swoim współsługą, jak ja ulitowałem się nad tobą? I uniesiony gniewem pan jego kazał wydać go katom, dopóki mu całego długu nie odda. Podobnie uczyni wam Ojciec mój niebieski, jeżeli każdy z was nie przebaczy z serca swemu bratu.

 

MATERIAŁ DO POCZYTANIA
KRZYSZTOF data 15.03.2009, o 22:21 (UTC)
 Anna i Wiesław Jadczukowie


Anna i Wiesław Jadczukowie – od siedemnastu lat są małżeństwem. Przez wiele lat związani byli z Ruchem Światło-Życie „Oaza”, a obecnie są założycielami i liderami wspólnoty charyzmatycznej „Dom Boży” przy parafii św. Augustyna we Wrocławiu. Wiesław jest szafarzem nadzwyczajnym Eucharystii. Oboje pracują zawodowo.


Powołanie i sposób na życie

Wiesław: Uczestnictwo we wspólnocie „Dom Boży” traktujemy jako wielki prezent od Pana Boga oraz wezwanie do posługi i troski. Nie mamy własnych dzieci, choć bardzo pragnęlibyśmy je posiadać. Jeden z ojców kapucynów powiedział, że poprzez okazywanie troski wobec członków wspólnoty możemy wychowywać dzieci duchowe. W naszym wypadku sen z oczu spędza nie płacz dzieci, ale zatroskanie kłopotami w realizacji dzieł wspólnotowych. Wiemy też, że wszystko otrzymujemy od Pana Boga. W związku z tym modlimy się i troszczymy o to, aby nie przywiązywać się do dóbr materialnych i dlatego każdego miesiąca dziesiątą część zarobków przeznaczamy na wszelkie dzieła wspólnotowe i ewangelizacyjne.

Anna: Wspólnota Domu Bożego to nasze powołanie i sposób życia. Nie wyobrażam sobie życia poza wspólnotą, ponieważ odczytuję ją jako środek realizacji powołania własnego i małżeńskiego. Jest to miejsce spotkania z Bogiem i braćmi, w którym nawiązują się relacje przyjaźni, wsparcia, spotkania wzrostu i rozwoju. Mogę tutaj obdarowywać i służyć innym. Jest to sposób życia. Natomiast nasze małżeńskie bycie we wspólnocie traktuję jako wielki dar Pana Boga.

Wiesław: Nasze formowanie chcemy oddać Panu Bogu. Ze wspólnotowego rozeznania wynika, że Stwórca otwierał nas na charyzmaty i ostatnio otrzymaliśmy takie narzędzie jak Kurs Alfa, który trwa trzy miesiące. Dzięki nim Pan Bóg często dociera do ludzi spoza Kościoła i parafii.

Anna: We wspólnocie małżeńskiej i modlitewnej chcę lepiej rozpoznać wolę Bożą po to, abyśmy wzrośli w świętości.

Wiesław: Gdy chcemy odczytać wolę Pana Boga, On nas zaskakuje. My przynosimy Stwórcy tak niewiele, może trochę czasu i miłości do ludzi, których On przyprowadza do wspólnoty. To w niej widzimy, jak niesamowicie Pan przemienia ludzkie serca. Słyszeliśmy świadectwa doświadczenia uzdrowień fizycznych i duchowych oraz przebaczenia innym.

Anna: Wspólnota jest miejscem umierania, ponieważ wymaga ona zaparcia się i poświęcenia swojego czasu. Wspólnota to nie tylko grono ludzi, których się lubi. Poszukujemy w niej jedności, zgodnie z odczytanym kiedyś słowem Boga, że jeśli coś będziemy robić w jedności, to Pan Bóg nam pobłogosławi. Jeśli w naszym gronie brakuje tej postawy, nie podejmujemy działań.

Wiesław: Różnica zdań zmusza do rozmawiania i rozeznawania. Mamy wewnętrzny konflikt: ile czasu dać wspólnocie, a ile rodzinie. Zaangażowanie we wspólnotę zakłada obniżenie jakości życia materialnego, ponieważ w tym czasie się nie zarabia, lecz poświęca się go innym ludziom, by z nimi trwać i im posługiwać.

Anna: We wspólnocie są różne temperamenty i dlatego niekiedy się kłócimy. Obowiązująca nas reguła – przebaczać siedemdziesiąt razy – pomaga we wzajemnym pojednaniu. Kiedyś ludzie we wspólnocie narzekali i nie mówili o tym wprost. Było to podziemie pomówień. Dlatego teraz rozmawiamy, a nawet stwarzamy ku temu okazje – mamy dzień pojednania (kiedy każdy w cztery oczy mówi drugiej osobie, co go boli i powoduje urazy), a także dobieramy się w pary i wymieniamy między sobą intencje, w których później się modlimy. To poszerza moje serce – czuję się bardziej odpowiedzialna za inną osobę i zainteresowana jej życiem. Ostatnio przeżywamy wielki wzrost liczebny wspólnoty, co rodzi troskę, aby każdy był wysłuchany i zauważony. Czuwamy na tym, aby nie było źle rozwiązanych trudności. Staramy się wcześniej mówić o etapach rozwoju we wspólnocie, a zwłaszcza o tym, że po etapie zachwytu widzi się grzech braci. Jest to jakiś sposób na zaradzenie kryzysom.

Wiesław: Uczymy się też od innych. Od piętnastu lat spotykamy się we Wrocławiu z innymi odpowiedzialnymi za wspólnoty. Dowiadujemy się, jakie kryzysy przechodzili i jak starano się je rozwiązać. Inaczej przeżywa się kryzys, kiedy nie jest on uświadomiony, a inaczej, gdy ktoś z doświadczeniem poinformuje, że on może nastąpić (bo wiąże się na przykład ze wzrostem, z liczebnością wspólnoty, obciążeniami czasowymi). Jedną z przyczyn naszych wspólnotowych kryzysów było to, że bardziej zajmowaliśmy się sobą niż innymi. Teraz na kursie Alfa mamy siedemdziesięciu nowych uczestników i to wystarczająco nas absorbuje, aby przede wszystkim myśleć o innych. Widzimy, że wspólnoty nie można zostawić sobie samej, ona musi żyć w Ciele, którym jest Kościół. Stąd wspólne czuwanie z innymi grupami modlącymi się co roku za Wrocław. Nawiązaliśmy też kontakt z siecią wspólnot europejskich.

„Głos Ojca Pio” (nr 37/2006)


 

III TYDZIEŃ POSTU
MATEO data 15.03.2009, o 22:17 (UTC)
 Poniedziałek trzeciego tygodnia Wielkiego Postu

Jak łania pragnie wody ze strumieni,
tak dusza moja pragnie Ciebie, Boże.
Dusza moja Boga pragnie, Boga żywego,
kiedyż więc przyjdę i ujrzę oblicze Boże?
Ps 42, 2-3

Ty, moja duszo, jesteś jedną z wybranych, dlaczego więc jesteś tak smutna i dlaczego męczysz mnie? Wyjdź przecież z tego Twojego smutku, wznieś hymn chwały z żarliwą tęsknotą do swego Zbawiciela i Pana. Raduj się, ponieważ będziesz miała łaskę wyznania swoich grzechów Bogu i możność sprawienia, że świat pozna Jego miłosierdzie. (Ep. II, s. 285)

 

PONIEDZIAŁEK III TYDZIEŃ /LITURGIA
KRZYSZTOF-CFCJ data 15.03.2009, o 22:15 (UTC)
 Poniedziałek 16 III 2009
2 Krl 5,1-15a; Ps 42,2-3; 43,3-4; Ps 130,5.7; Łk 4,24-30

2 Krl 5,1-15a
Naaman, wódz wojska króla Aramu, miał wielkie znaczenie u swego pana i doznawał względów, ponieważ przez niego Pan spowodował ocalenie Aramejczyków. Lecz ten człowiek - dzielny wojownik - był trędowaty. Kiedyś podczas napadu zgraje Aramejczyków zabrały z ziemi Izraela młodą dziewczynę, którą przeznaczono do usług żonie Naamana. Ona rzekł do swojej pani: O, gdyby pan mój udał się do proroka, który jest w Samarii! Ten by go wtedy uwolnił od trądu. Naaman więc poszedł oznajmić to swojemu panu, powtarzając słowa dziewczyny, która pochodziła z kraju Izraela. A król Aramu odpowiedział: Wyruszaj! A ja poślę list do króla izraelskiego. Wyruszył więc, zabierając ze sobą dziesięć talentów srebra, sześć tysięcy syklów złota i dziesięć ubrań zamiennych. I przedłożył królowi izraelskiemu list o treści następującej: Z chwilą gdy dojdzie do ciebie ten list, wiedz, iż posyłam do ciebie Naamana, sługę mego, abyś go uwolnił od trądu. Kiedy przeczytano list królowi izraelskiemu, rozdarł swoje szaty i powiedział: Czy ja jestem Bogiem, żebym mógł uśmiercać i ożywiać? Bo ten poleca mi uwolnić człowieka od trądu! Tylko dobrze zastanówcie się i rozważcie, czy on nie szuka zaczepki ze mną? Lecz kiedy Elizeusz, mąż Boży, dowiedział się, iż król izraelski rozdarł swoje szaty, polecił powiedzieć królowi: Czemu rozdarłeś szaty? Niechże on przyjdzie do mnie, a dowie się, że jest prorok w Izraelu. Więc Naaman przyjechał swymi końmi i swoim powozem, i stanął przed drzwiami domu Elizeusza. Elizeusz zaś kazał mu przez posłańca powiedzieć: Idź, obmyj się siedem razy w Jordanie, a ciało twoje będzie takie jak poprzednio i staniesz się czysty! Rozgniewał się Naaman i odszedł ze słowami: Przecież myślałam sobie: Na pewno wyjdzie, stanie, następnie wezwie imienia Pana, Boga swego, poruszywszy ręką nad miejscem chorym i odejmie trąd. Czyż Abana i Parpar, rzeki Damaszku, nie są lepsze od wszystkich wód Izraela? Czyż nie mogłem się w nich wykąpać i być oczyszczonym? Pełen gniewu zawrócił, by odejść. Lecz słudzy jego przybliżyli się i przemówili do niego tymi słowami: Gdyby prorok kazał ci spełnić coś trudnego, czy byś nie wykonał? O ileż więc bardziej, jeśli ci powiedział: Obmyj się, a będziesz czysty? Odszedł więc Naaman i zanurzył się siedem razy w Jordanie, według słowa męża Bożego, a ciało jego na powrót stało się jak ciało małego dziecka i został oczyszczony. Wtedy wrócił do męża Bożego z całym orszakiem, wszedł i stanął przed nim, mówiąc: Oto przekonałem się, że na całej ziemi nie ma Boga poza Izraelem!

Ps 42,2-3; 43,3-4
REFREN: Boże mój, pragnę ujrzeć Twe oblicze

Jak łania pragnie wody ze strumieni,
tak dusza moja pragnie Ciebie, Boże.
Dusza moja Boga pragnie, Boga żywego,
kiedyż więc przyjdę i ujrzę oblicze Boże?

Ześlij światłość i wierność swoją,
niech one mnie wiodą,
niech mnie zaprowadzą na Twą górę świętą
i do Twoich przybytków.

I przystąpię do ołtarza Bożego,
do Boga, który jest moim weselem i radością,
i będę Cię wielbił przy dźwiękach lutni,
Boże, mój Boże.

Ps 130,5.7
Pokładam nadzieję w Panu i w Jego słowie, u Pana jest bowiem łaska i obfite odkupienie.

Łk 4,24-30
Zaprawdę, powiadam wam: żaden prorok nie jest mile widziany w swojej ojczyźnie. Naprawdę, mówię wam: Wiele wdów było w Izraelu za czasów Eliasza, kiedy niebo pozostawało zamknięte przez trzy lata i sześć miesięcy, tak że wielki głód panował w całym kraju; a Eliasz do żadnej z nich nie został posłany, tylko do owej wdowy w Sarepcie Sydońskiej. I wielu trędowatych było w Izraelu za proroka Elizeusza, a żaden z nich nie został oczyszczony, tylko Syryjczyk Naaman. Na te słowa wszyscy w synagodze unieśli się gniewem. Porwali Go z miejsca, wyrzucili Go z miasta i wyprowadzili aż na stok góry, na której ich miasto było zbudowane, aby Go strącić. On jednak przeszedłszy pośród nich oddalił się.

 

KS.MAREK ŚWIADECTWO
KRZYSZTOF-CFCJ data 15.03.2009, o 07:39 (UTC)
 Ks. Marek Bałwas (ur. 1970) ukończył Wyższe Seminarium Duchowne we Włocławku. Święcenia kapłańskie przyjął w 1998 r. z rąk ks. bp. Bronisława Dębowskiego. Jeszcze przed wstąpieniem do seminarium, a później także jako kleryk opiekował się grupą osób niepełnosprawnych z diecezji włocławskiej. Jako kapłan pełnił funkcję wikariusza parafiach w Tuliszkowie i Włocławku. Studiował także teologię duchowości na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika w Toruniu, uzyskując tytuł licencjata. Był pomysłodawcą muzycznych spotkań z Bogiem w diecezji włocławskiej pod nazwą „Przystanek Jezus”. W 2003 r. uległ wypadkowi, na skutek którego porusza się na wózku inwalidzkim. Ksiądz Marek Bałwas jest duszpasterzem młodzieży – corocznie prowadzi rekolekcje w różnych miejscach kraju. Od 2003 r. opiekuje się także grupą osób niepełnosprawnych z diec. włocławskiej „Bartymeusz”. Obecnie mieszka w Ciechocinku.
* * *

HISTORIA DROGI...
Kiedy po dwóch latach spoglądasz na dni, które minęły, co z nich pozostaje?
Takie pytanie może nam często towarzyszyć w życiu.
Łatwiej przychodzi posumować czas jeśli to jest Sylwester, ale jeśli to jest maj, najpiękniejszy miesiąc to co wtedy? Mimo to spróbuję...
Dwa lata temu na nowo odkryłem Miłość Jezusa do mnie.
Pojechałem na rekolekcje dla kapłanów do Skorzeszyc . Rekolekcje te prowadził Jose Prado Flores i tylko ze względu na tego człowieka tam pojechałem.
Znałem już od czasów kleryckich konferencje, którą Jose wygłosił na czuwaniu Odnowy w Gorzowie, a była ona na temat Bartymeusza. Tę konferencję bardzo wiele razy głosiłem do młodzieży i zawsze z tym samym skutkiem, że słowa, które mówiłem działały na ludzi tak samo- jak żywe słowo.
Ludzie pod wpływem tych słów oddawali życie Jezusowi wybierając Go na swojego Pana. Pomyślałem sobie wtedy, że ja chcę spotkać tego człowieka, którego słowa są tak żywe
i wszędzie gdzie je głoszę odnoszą taki sam skutek. Myślałem sobie jaka musi być moc w tym człowieku, którego słowa tak działają.
Nie ma najmniejszej choćby przesady w słowach które napisałem – przekonałem się na własnej skórze z jaką mocą ten człowiek przemawia, z jak wielką mocą przemawia i działa przez tego człowieka sam Pan Bóg. Chciałem go tylko usłyszeć, nie miałem nawet pojęcia, że Jego słowa wywrą tak wielki wpływ na moje życie...
Rozpoczęło się od tego, że usłyszałem słowa, o tym, że Miłość Boga jest zupełnie nielogiczna w naszym rozumieniu, bo niby dlaczego Pan Bóg kocha kogoś takiego jak ja... takiego grzesznika? To jest przecież nielogiczne, ale właśnie Nielogiczność Boga, Jego działania jest większa niż moja ludzka logika. Na długo zostaną w mojej pamięci słowa: „Skoro Pan Bóg nawrócił takiego faryzeusza jakim byłem ja, Jose Prado Flores, to może nawrócić każdego z was tutaj obecnych księży."
Myślałem wówczas: „Te słowa to on sobie może mówić do wszystkich tutaj obecnych, ale nie do mnie...” I zaczęło się...
Jezus przychodzi do swojej świątyni i zaczyna ją oczyszczać - wywraca stoły zmieniających pieniądze, wyrzuca handlujących w świątyni, rozsypuje monety bankierów.
I okazuje się, że to ja jestem świątynią którą nawiedza Jezus, że ja wymagam oczyszczenia, że ja jestem tym, który handluje tym, co otrzymał w darze, że zamiast dawać to, co otrzymałem próbuję tym handlować.
Potem przychodzi kolej na Bartymeusza...
Znajduję siebie w niewidomym żebraku siedzącym przy drodze, by tak jak on móc odzyskać wzrok, zerwać się, zrzucić płaszcz i przybiec do Jezusa, by wołać tak, jak on wołał: "Jezusie, Synu Dawida ulituj się nade mną!” To jednak nie koniec, bo Jezus pyta: „Co chcesz abym Ci uczynił?” I co ja, ksiądz na wózku, jakie mam pragnienie? Mogę prosić o co tylko chcę... i... o co proszę? O siłę do wykonywania zadań stawianych przez wydarzenia mojego życia, o dawanie dobrego świadectwa... na wózku... nie proszę o wstanie z wózka....
Mogłem zawołać jak Bartymeusz: „żebym przejrzał” i powiem już po czasie - nie prosiłem o to, a przejrzałem... Pan Bóg zawsze daje nam więcej niż to, o co prosimy. Bóg zna nasze serce i wie co w nim jest zanim Go o to poprosimy.
Dalej zaczynam chodzić po wodzie jak Piotr, ale na widok fal, na widok przeciwnych wiatrów wiejących w moim życiu tonę jak Piotr-niedowiarek. Takim samym jestem niedowiarkiem... Och nie, jeszcze większym, dużo większym! Tyle cudów widziałem już w swoim życiu...
To może brzmi trochę zuchwało, ale nie mogę nie mówić o tym, co widziałem, co przeżyłem
i czego doświadczyłem... Na moich oczach, dzięki modlitwie z wiarą zanoszonej do Boga sprawiał On już do tej pory pięciokrotnie, że chmury rozstępowały się i wychodziło słonce. To nie było takie zwykłe zachmurzenie nieba, ale było to całkowicie zasłane chmurami niebo, dające obfite strumienie deszczu i w tym deszczu robiłem z ludźmi zakłady o czekoladę, że wyjdzie słońce i tak się działo... Momentami przerażała mnie skuteczność mojej modlitwy właśnie wtedy...
To takie małe, ale Pan pozwalał mi wtedy doświadczać jak potężną moc ma modlitwa zanoszona do Niego z wiarą. To była moc modlitwy różańcowej - w tych przypadkach to było na pielgrzymkach w kolejnych latach, ostatnia w sierpniu 2006 roku. (13.08.2006)
Były i zdarzają się przeciwne wiatry... Jak w listopadzie krzyczałem z całej siły: „Boże dlaczego to robisz?!... Ja już nie mam siły więcej znosić choroby mojej mamy! Ja już nie mam siły!” Krzyczałem i na drugi dzień z mamą było już lepiej...
„Panie, ratuj mnie!” To On jest Zbawicielem i On może wszystko jeśli tylko chce i jeśli jest to zgodne z Jego wolą. A ja i tak ciągle pozostaję niedowiarkiem, choć umocniony doświadczeniami ufam Mu coraz mocniej!
Wygrać z silniejszym przeciwnikiem - nie wiedziałem jak to się robi, ale osoba Dawida stała się dla mnie wzorem, jak pokonać tego, który wydaje się pokonywać mnie.
On - młody chłopak - pokonał wielkiego Goliata. Miał tylko pięć kamieni... i ja wybrałem swoje kamienie, którymi mogę pokonać przeciwnika pozornie silniejszego. Dowiedziałem się jak wygrać z przeciwnikiem silniejszym niż ja...
Znalazłem w sobie kamienie (pięć kamieni), którymi mogę pokonać tego, który wydaję się być nie do pokonania.
Pierwszy kamień - Mam pewność działania Słowa, które głoszę.
Drugi kamień - Wierzę, że Bóg działa przeze mnie.
Trzeci kamień- Mój uśmiech.
Czwarty kamień- Kocham Boga i człowieka, jestem kochany, doświadczam Bożej i ludzkiej Miłości.
Piąty kamień - Miłość- ja jestem kamieniem takim niedoskonałym nieoszlifowanym i mam pozwolić Bogu, by posłużył się tym kamieniem w walce ze współczesnym światem, który wygląda jak Goliat.
To jest numer, teraz dopiero widzę jak to, co miało się stać właśnie stało się rzeczywistością na rekolekcjach, które ja prowadziłem dla młodzieży w tym roku; jak Pan Bóg to wszystko, mnie całego, te wszystkie moje kamienie wykorzystał, jak cudownie działa przeze mnie, jak wiele ludzkich istnień przez moje słowa przyprowadził do Siebie!
To są cuda które działy się na moich oczach! Dopiero po dwóch latach można zobaczyć co się działo, jak słowa Boga są żywe i skuteczne, jak to, co było Jego zamiarem stało się rzeczywistością, jak się dobrze mną posłużył Jezus. To jest niesamowite!
Wracając do doświadczeń rekolekcyjnych to okazało się jak wiele razy w swoim życiu przegrałem z przeciwnikiem pozornie słabszym.
Przykład Samsona i Dalili pokazał mi jak trzeba być ostrożnym w relacjach z ludźmi.
Ile razy dałem się zwieść urodą i z nudów otwierałem swoje serce przed ludźmi, przed którymi nie powinienem tego robić. Jakże wiele razy zaprzyjaźniałem się z grzechem, rozsmakowując się w nim jak w miodzie, który znajdował się w martwym ciele lwa zabitego wcześniej.
Ja sam byłem wiele razy jak Samson wracający do tego, co juz skończone, zabite. Schodziłem z obranej drogi szukając w grzechu przyjemności dla siebie, choć dobrze wiem i mam świadomość jak ślicznie Szatan potrafi ubrać grzech, przedstawić go tak ślicznie i tak słodko jak miód, że człowiek się nabiera na to kłamstwo tak prosto i tak łatwo. Wiele razy flirtowałem z grzechem, zaprzyjaźniając się z nim i to była przyczyna mojej klęski. Wyciągnąłem z tego opowiadania wiele wniosków i patrząc na czas, który minął było to bardzo konstruktywne wyciągnięcie wniosków.
Tym, co wywarło na mnie duże wrażenie i miało wpływ na kolejne wydarzenia w moim życiu była modlitwa wstawiennicza, na którą poszedłem do Angeli- kobiety świeckiej, która razem z Jose posługiwała nam słowem i darem swojej modlitwy.
Nie miałem za bardzo ochoty iść na tą modlitwę, ale zdecydowałem się.
Pierwsze słowa, które usłyszałem to były: „Masz dar zbliżania ludzi do Boga”
I wtedy już doznałem szoku, bo tak się domyślałem, że coś w tym jest, ale jeszcze nigdy nikt nie powiedział mi tych słów wprost! Mam pragnąć by zawsze być blisko Boga- jestem strumieniem Łaski Bożej. Po tym wszystkim co się ze mną stało, wypadek i jego konsekwencje, tym strumieniem łaska spływa na ludzi. Mam nie myśleć że za moje wcześniejsze życie i postępowanie spotkała mnie kara. Plan Boży rozpoczął się po wypadku. Codziennie, krok po kroku mam szukać Jezusa Syna Bożego w swoim cierpieniu.
Mam wielkie wezwanie w życiu. Mam być stałym świadkiem mojej wiary. Mam patrzeć przed siebie tak, jakby Bóg znaczył moje życie. Może miałem wątpliwości, budził się we mnie gniew, że Bóg mnie nie kocha, wściekłość na Niego.
Boże oddal ode mnie wątpliwości, mam patrzeć do przodu, Boże Ty mnie uzdalniaj.
„Wiele będziesz mógł zrobić i zobaczysz wiele rzeczy...”- Ale nie modlę się jeszcze tak, jak powinienem. Modlitwa powinna być lepsza. Na wydarzenia w moim życiu mam się zgadzać, że to jest wola Boża a nie moja - „Ty jesteś tylko osobą niosącą Chrystusa, zwykłym osiołkiem niosącym Go na swoim plecach.” Ludzie słuchając mnie pójdą za Jezusem nie za mną. Mam starać się, by być narzędziem w ręku Boga, od Niego wszystko zależy. Mam się modlić o uzdrowienie, psychiczne, duchowe, by Bóg każdego dnia objawiał swoja moc.
Bóg się martwi przeszłością emocjonalną niż duchową. Chce mnie uczynić nowym człowiekiem. „Nie trać Ducha.” Angela modliła się bym poczuł się kochany,Więc uczyń Panie bym się ubogacił Bóstwem Chrystusa bym się w Nim zakochał na nowo..
Otrzymałem proroctwo z księgi proroka Aggeusza (Ag 2,23) „W tym dniu- wyrocznia Pana Zastępów- wezmę ciebie, sługo mój, Zorobabelu, synu Szealtiela- wyrocznia Pana- i uczynię z ciebie jakby sygnet, bo sobie upodobałem w tobie - wyrocznia Pana Zastępów.”
Po przeczytaniu tych słów dotarło do mnie co się dzieje na tych rekolekcjach, choć wiedziałem i czułem, że to jeszcze nie koniec. Bowiem z sygnetem noszonym na szyi czy na palcu przeważnie się nie rozstawano i w tym wypadku mojego Słowa, mojego proroctwa ten sygnet miał symbol bliskości z Bogiem. Te wszystkie słowa, które usłyszałem od obcej kobiety, która mnie zupełnie nie znała nie pozostały dla mnie obojętne, to były słowa od Boga skierowane przez usta tej kobiety do mnie. Dotykanie tych słów w mojej codzienności pomaga mi pokonywać codzienny krzyż, mając w perspektywie wywiązanie się z daru jaki mam. Jestem na tym świecie po to, by zbliżać ludzi do Boga, a że tak się dzieję to już wiem i nie będę temu zaprzeczał. Czynię to z największym zapałem i największa miłości do Boga!
Wobec braci kapłanów złożyłem świadectwo, że Bóg dotyka mnie swoim słowem na tych rekolekcjach. Jak mocno działa swoimi słowami przez Jose i przez Angelę.
Mieliśmy też wybrać sobie fragment Pisma Świętego- jedną perykopę ewangeliczną, którą chcielibyśmy uratować przed spaleniem w wypadku spalenia Biblioteki Aleksandryjskiej. Padały różne propozycje ja wybrałem mój ulubiony fragment właśnie o Bartymeuszu.
Jednak Jose wskazał nam na fragment o ukrytym skarbie.....Wtedy dotarło do mnie, że mam w sobie ukryty skarb, wspaniały skarb jakim jest moje kapłaństwo, ale nie tylko to- mam różne cechy osobowości, które są we mnie ukryte, ale których nie widzę, nie potrafię dostrzec i doceniać. Na polu swojego życia wystawiłem już tabliczkę „na sprzedaż”. Nie doceniałem tego, co posiadam- swoich cech charakteru, swoich darów otrzymanych w sakramencie kapłaństwa.
Dopiero wtedy uświadomiłem sobie istnienie we mnie wielkiego skarbu jakim jest moje kapłaństwo i że to kapłaństwo jest ukrytym skarbem, i nie jest na sprzedaż, że jestem wybrany, jedyny, należący do Boga i mam korzystać z tego skarbu, dzielić się tym darem z ludźmi, których Bóg stawia na mojej drodze życia. Ten dar będzie się mnożył jeśli będę się nim dzielił, a nie zachowywał go dla siebie i wówczas zrobię największy interes życia- jeśli dobrze wykorzystam skarb, który jest ukryty w roli mojego serca, jeśli go odkryje i będę z niego korzystał, i się nim dzielił.
Od tego czasu gdy zobaczyłem jak wielkim skarbem jest kapłaństwo, zacząłem je bardziej cenić i szanować, i doceniać to co mam- jak skarb od Boga.
Pole mojego życia nie jest na sprzedaż, mam wiele cennych rzeczy w moim życiu i nie mam zamiaru robić na nich słabego interesu bym nie okazał się głupcem. Ja taki jaki jestem, jestem bezcennym skarbem nie na sprzedaż. Będę troszczył się o mój skarb- jest nim kapłaństwo- nie pozwolę, by było wystawione na sprzedaż. Za żadną cenę nie sprzedam tego skarbu, nikt mnie nie namówi!
Mógłby ktoś pomyśleć- co to za kapłaństwo teraz, na wózku?... Otóż dopiero teraz odkrywam jak ono jest piękne, jak ma wiele zalet. Bo jak chodziłem to nie dostrzegałem jego piękna, rozmieniałem się na drobne biegnąc szybko. Teraz odpoczywam, mam więcej czasu na myślenie i doceniam to, co mam.
Jak niepojętą tajemnicą jest biała hostia w moich dłoniach, jak bliski jest Ten, który mnie powołał, który łączy mnie ze Sobą w kroplach swojej krwi. Mój skarb to moje kapłaństwo, to moja wiara, rodzina, Ci, którzy nie opuścili mnie po wypadku i są ze mną do dzisiaj, to Słowo Boga. To co najważniejsze, to Jego Miłość- tak mnie pokochał, że tak bardzo mnie obdarował. Cierpienia nie otrzymuje każdy, tylko ten, kto sobie na nie zasłużył, kto jest w stanie je unieść... Dziękuję Ci Panie, że jestem godzien i na tyle silny by nieść ten ciężar krzyża... Wiesz Panie, że są momenty, że jest tak ciężko- zwłaszcza teraz ostatnio, jak tak bardzo bolą mnie plecy, jak nie znajduje ukojenia bólu w tabletkach, środkach medycznych, jak nie pomagają łzy boleści, jak nie pomaga krzyk.. I tylko ufne oddanie cierpienia za dusze w czyśćcu cierpiące przynosi ulgę choć tylko chwilowo... Kocham swój skarb, zacząłem go doceniać od tamtej chwili. Zobaczyłem jak wielką rolę odgrywa Słowo Boga zawarte w Piśmie Świętym, jak bardzo trzeba je umiłować, by stało się moją drogą życia, by było światłem na mojej ścieżce życia, by było drogowskazem wśród zaułków codzienności.
W czasie modlitwy o umiłowanie Słowa dostałem od Jose Prado Floresa słowo z Ewangelii wg św. Jana (J 6,63) „Duch daje życie; ciało na nic się nie przyda.” I wtedy dotarło do mnie bardzo mocno, że to, co jest najważniejsze to mój czysty duch pełen łaski, to Jezus w Eucharystii, to Jego Ciało jest „duchem ożywiającym” moją codzienność. Moje ciało skażone grzechem nie jest najważniejsze. Medytacja związana z krzyżem pomogła mi pojąć Jego właściwe zrozumienie. Celem krzyża nie jest wzbudzenie litości, ale wzbudzenie miłości! Rozkochać się w Chrystusie ukrzyżowanym. Krzyż pełen chwały i jasności jest mocą i mądrością Boga dla mnie. Bez Ducha Świętego krzyż jest zgorszeniem, nie może się podobać, ale potrzeba bym pokochał Jezusa, ale tylko tego, który został przybity do krzyża. Bo krzyż jest mocą. Ciemność zapanowała przed śmiercią Jezusa, bo stworzenie zbuntowało się na ten niesprawiedliwy wyrok, ale moment śmierci Jezusa kończy czas ciemności na ziemi, śmierć staje się momentem jasności, która zaczyna panować nad światem.
Śmierć Jezusa jest początkiem Nowego Stworzenia.
Jezus decyduje oddać życie za mnie i w miłości daje mi nowe życie. Jezus przyjmuje śmierć za mnie, zamiast mnie, bo na krzyżu zajmuje moje miejsce, które mi się należało za moje grzechy. Jezus przeżył na krzyżu opuszczenie ze strony Boga kiedy wołał: „Boże mój Boże czemuś mnie opuścił”, a to opuszczenie mnie się należało za moje grzechy.
Jego nieograniczona miłość pokazana w tym, że zajmuje moje miejsce na krzyżu, przeżywa za mnie opuszczenie ze strony Boga, staje się grzechem za mnie, za moje grzechy i to poświecenie Jezusa stało się dla mnie zachwytem miłości do Niego, że to mnie powstrzymuje od popełniania grzechów, bo Jezus tak bardzo mnie ukochał. Ta śmierć Jezusa mnie fascynuje, jest tak piękna, że to mój Pan Jezus dla mnie staje się grzechem, przeżywa opuszczenie ze strony Boga, które mi się należało, ale On to bierze na Siebie, bo tak bardzo mnie ukochał. Zapłatą za mój grzech powinna być moja śmierć, ale Jezus powiedział, że On z miłości do mnie zajmie moje miejsce. Patrząc na krzyż zachwycam się Jezusem, który wisi na krzyżu zamiast mnie- to najwspanialszy dowód miłości, nie ma piękniejszej miłości na świecie niż Ta wisząca na krzyżu na moim miejscu.
W krzyżu nie jest najważniejszy ból, cierpienie, rozpacz, ale miłość!
Dotarło do mnie, że w Starym Testamencie człowiek grzeszny nie mógł zbliżyć się do Boga, musiał się wiele razy obmywać, a dzień śmierci Jezusa to chwila, w której rozdziera się zasłona w przybytku i wtedy człowiek może przyjść do Boga grzeszny, i to Bóg go oczyszcza. Nie muszę się oczyszczać, by przyjść do Boga; mogę przyjść brudny, grzeszny i to Bóg mnie przyjmuje takiego jakim jestem, i to Bóg mnie oczyszcza. Jezus pokazał, że teraz ja mogę podejść do samego miejsca świętego świętych, do tronu Bożego Miłosierdzia, by doświadczyć tego Miłosierdzia. Mam prawo przyjść do Boga kiedy tylko zechce, bo On ciągle na mnie czeka i zawsze ma dla mnie czas.
Grzech w Nowym Testamencie stał się dla mnie możliwością doświadczenia Miłości i Miłosierdzia, a w Starym Testamencie był on murem odgradzającym od Boga. Teraz mogę przyjść brudny, z grzechami i wyznać winy, a Bóg w swojej wielkiej Miłości i nieskończonym Miłosierdziu przebaczy mi wszystkie moje winy.
Błogosławiony grzech, który pozwolił mi doświadczyć Bożego Miłosierdzia- tej wielkiej, niepojętej miłości. To nie jest zachęta do grzeszenia, ale to ta szczęśliwa wina, która prowadzi w ramiona kochającego bezwarunkowo Ojca. Miłość Boga jest tak niesamowita, że nie jestem jej sobie nawet w stanie wyobrazić, jest o wiele większa niż mój grzech. Krzyż na kalwarii nie był mocno osadzony, powinien był upaść, bo jak mówi Ewangelia było trzęsienie ziemi i skały zaczęły pękać, lecz krzyż nie runął, nie upadł, bo ten krzyż jest symbolem miłości Boga do świata. Jeśli zatrzęsie się moja wiara, moje posłannictwo kapłańskie, moje zdrowie, zdarzy się dzień kiedy wszystko się będzie sypać, walić, to wtedy tylko krzyż Chrystusa trwa. „Góry mogą ustąpić i zachwiać się pagórki, ale Miłość moja, Miłość moja nigdy nie odstąpi od Ciebie mówi mi Pan.” Miłość Boga nie pada na ziemię, nigdy nie ustępuje.
Nie masz żadnej zewnętrznej pociechy od Boga, Bóg niby nie słucha, czujesz się wyschły,nic nie przeżywasz, to jednak Boża Miłość na krzyżu pokazuje, że jest większa od tego wszystkiego. To jest najdoskonalszy znak Miłości Boga do mnie i do każdego człowieka. Śmierć Jezusa nie pociąga za sobą śmierci, ale daje życie. W momencie śmierci Jezusa święci zmarli ze Starego Testamentu powstają z martwych. Owocem śmierci Jezusa jest zmartwychwstanie. Nie wystarczy mi być świętym, najświętszym kapłanem, ja potrzebuję zmartwychwstać dzięki śmierci Jezusa. I właśnie wtedy doświadczyłem Nowego życia.
Z Chrystusem zmartwychwstałem do innego życia. To śmierć Jezusa sprawiła, że umarło we mnie to, co nie pozwalało mi żyć pełnia życia dziecka Bożego.
Nowe życie i zmartwychwstanie pochodzi od Jezusa i ta prawda tam, na tych rekolekcjach tak mocno, tak prawdziwie, tak głęboko do mojego serca dotarła.
Jakże piękna jest śmierć Chrystusa. Nie chcę znać nikogo więcej jak Chrystusa i to ukrzyżowanego jak powiedział św. Paweł. I to moje wyznanie, że Jesus jest tym, który mnie zafascynował swoim krzyżem, swoją śmiercią, swoja miłością! Maryja jest dla mnie wzorem jak uchwycić fascynujący moment śmierci Jezusa. Ona stała pod krzyżem zakochana w Jezusie do końca, ja też tak chcę- stać do końca moich dni pod krzyżem, z którego płynie miłość!
Doszedłem teraz do momentu najpiękniejszego tych rekolekcji, które całkowicie zmieniły moje kapłańskie życie.
To był ostatni dzień, byliśmy wszyscy w kaplicy i Angela prowadziła medytację dotyczącą fragmentu z Księgi Rodzaju, a mówiącą o przyjacielu Oblubieńca. Wtedy dowiedziałem się, że Oblubieńcem jest Jezus, Oblubienicą jest kościół, czyli ludzie, których mi Pan Bóg stawia na mojej ścieżce życia, a ja jestem tylko i aż przyjacielem Oblubieńca. Moje zadanie polega na tym, aby tak mówić Oblubienicy o Oblubieńcu, by Ona zakochała się w Nim nie widząc Go, by pokazać Oblubienicy wszystkie skarby jakie otrzymałem od Oblubieńca jako Jego przyjaciel, by zachwycić Oblubienicę tymi skarbami, by je tak dobrze wykorzystać, aby wzbudzić miłość w Oblubienicy do Oblubieńca. Takie i tylko takie jest moje zadanie w kapłańskim życiu- mam tak mówić Oblubienicy o Oblubieńcu i tak pokazywać Jego skarby, by Ona Go pokochała nad życie, by Jemu zaufała nie znając Go, nie widząc Go i dlatego nie wolno mi Oblubienicy prowadzić do siebie, tylko do Oblubieńca. Nie wolno kłamać, że skarby są moje. Ja je otrzymałem od Oblubieńca i do Niego należą, a On ma jeszcze więcej skarbów niż ja pokazuje; On ma jeszcze piękniejsze skarby, ale te skarby nie są moje, nie wolno wiec kraść ani skarbów ani kraść Oblubienicy. Nie mogę prowadzić Jej do siebie, by Oblubienica zakochała się we mnie, bo wtedy łamię przysięgę i staje się złodziejem.
Moje zadnie to mówić Oblubienicy o Oblubieńcu, wzbudzać Jej miłość do Niego i mówić Oblubieńcowi o Oblubienicy- o tym, jak piękną jest Oblubienica, która do Niego prowadzę, jakie troski mam w związku z tym prowadzeniem i od Oblubieńca czerpać siły do prowadzenia Oblubienicy do Niego.
Sensem mojego życia jest rozkochać Oblubienicę w Oblubieńcu, pokazać Jej wielka miłość Oblubieńca do Niej. Mówić o Oblubieńcu szczerze, prawdziwie, jak przyjaciel. Ukazywać Jego miłość, ale nic nie brać dla siebie; nie szukać swojej chwały, swojej próżności, nie kraść Oblubienicy, nie kraść skarbów, nie być złodziejem. I że wcześniej nie byłem wiernym przyjacielem, że kradłem Oblubienice, prowadziłem Ją do siebie.
Wtedy, na tych cudownych rekolekcjach był monet kiedy przyprowadzono Oblubieńca- było wystawienie Najświętszego Sakramentu i była możliwość złożenia nowej przysięgi Oblubieńcowi. To wszystko co było przedtem zostało wybaczone przez Jego wielkie Miłosierdzie, a teraz był czas na nową przysięgę, którą składałem ze łzami w oczach blisko ołtarza: „Jezu jestem Twoim przyjacielem, przyjacielem Oblubieńca i powierzyłeś mi najpiękniejsze zadanie- rozkochać Oblubienicę w Tobie, rozkochać moją parafię w Tobie, rozkochać moją wspólnotę w Tobie, rozkochać ludzi, których mi dajesz w Tobie. Dziękuję Ci Jezu, że miałeś do mnie to zaufanie i dałeś mi wszystkie bogactwa nieba i ziemi, żebym wypełnił to zadanie. Dzisiaj chcę obiecać, że wypełnię zadanie, które mi powierzyłeś i przysięgam wobec Boga i wobec Ciebie Jezu, mój przyjacielu i wobec Kościoła, wobec moich braci kapłanów, że będę przyjacielem Oblubieńca. Nie jestem Oblubieńcem; moją radością jest być przyjacielem Oblubieńca i dlatego obiecuję, że użyję wszystkich bogactw mego Pana, wszystkich darów i charyzmatów, moją posługę kapłańską po to, aby Oblubienica zakochała się w Tobie. Nic z tych bogactw nie należy do mnie i obiecuję rozkochać serce Oblubienicy w Tobie, i odrzucam Jej miłość do mnie. Nie chcę, aby zakochała się we mnie. Nie chcę zająć Twojego miejsca umiłowany Jezu. Ty jesteś Oblubieńcem, ja jestem przyjacielem Oblubieńca. Przysięgam, że nie będę złodziejem, przysięgam tego poranka i to będzie moją radością, kiedy pokażę Ci Oblubienicę zakochaną w Tobie, i Ty wprowadzisz ją do swojego namiotu, i Ty będziesz miłował Oblubienicę, i Oblubienica będzie rozkochana w Tobie.
I złączycie się w związku małżeńskim, i oddacie się sobie wzajemnie, i wówczas będę mógł powiedzieć- moje zadanie zostało wypełnione- Oblubieniec i Oblubienica przeżywają czas swojej miłości, i to jest moja radość! To jest moje szczęście! Być przyjacielem Oblubieńca”.
To była przysięga, która jest głęboko w moim sercu, często do niej wracam, często ją sobie przypominam. Choć upadam, to zawsze wiem już kim jestem, kto mnie powołał i za kim idę, i kogo mam prowadzić do Jezusa. Nie chcę nikogo prowadzić do siebie, nie chce nikogo rozkochiwać w sobie; chce, by przez moją posługę ludzie widzieli Jezusa, by pokazywać swoim życiem, swoim postępowaniem jak bardzo kocham Oblubieńca, jak wielkie skarby od Niego otrzymałem. To tymi skarbami chce zachwycać wszystkich, których stawiasz na mojej drodze życia mój Panie!
Od tych rekolekcji zmieniło się moje życie. Spotkałem Miłość mojego życia- Jezusa, który przebaczył mi wszystkie moje grzechy i pozwolił mi z nich zmartwychwstać.
Ten stan rozkochania trwa nadal. Byłem też w tym roku na rekolekcjach, ta moja miłość do Jezusa, do Oblubieńca się jeszcze pogłębiła. Choć wzmogło się moje cierpienie, choć ból jest czasami nie do zniesienia, to jednak staram się znosić ten ból dla miłości Jezusa, ofiaruję go za dusze w czyśćcu cierpiące, ofiaruję za młodzież, z którą się spotykam, do której głoszę rekolekcje, Słowo Boże.
Jestem ciągle zakochany w moim Jezusie, mam Go głęboko w moim sercu, Nim pragnę się dzielić, o Nim chcę mówić, o nim świadczyć i do niego prowadzić.
To świadectwo chce przekazywać wszystkim, dla których Jezus jest może jeszcze nieznany, albo wydaje się kimś dalekim, nieosiągalnym, wrogim. Chce powiedzieć, że Jezus jest bliżej mnie niż ja sam siebie. Wiem, że jak mnie bolą plecy, to Jego tez bolały, On już przeżył mój ból, On juz poniósł mój krzyż na Golgotę i wiem, że z Jezusem jest mi w życiu lżej, i w Nim jest moja nadzieja i moja radość. On jest źródłem mojego szczęścia i mojej radości.
To w Bogu pokładam cała moją nadzieje, to Jezus jest moim Panem, to On jest moją największą miłością na tym świecie, to za Nim szaleję, to dla Niego gotów jestem oddać życie. To dla Niego tracę i poświęcam swoje zdrowie, swoje siły, swój czas; to dla Oblubienicy- Kościoła spalam się z miłością, nie troszcząc się o to, co mało ważne. Mam ciągle na uwadze słowa z proroctw, które były dla mnie na tych rekolekcjach, mam dar zbliżania ludzi do Boga i ten dar staram się wykorzystywać jak potrafię. Założyłem stronę w Internecie do ewangelizacji, aby świadczyć o Jego Miłości. On jest moją siłą. gdybym nie miał Jezusa już dawno by mnie nie było na tym świecie, pewnie skończyłbym z takim życiem, ale to Jezus jest tym, który mnie prowadzi, dodaje sił w dźwiganiu codzienności.
Nie zabiera niczego, aby w zamian nie dać stokroć więcej i daje. Otrzymałem tak wiele, tysiąckroć więcej, niż to, co niby pozornie straciłem. Jestem Przyjacielem Oblubieńca do końca moich dni - w tym życiu i przyszłym. Bo miłość na śmierć nie umiera!
Za to wszystko, co Pan Bóg uczynił i czyni w moim życiu niech będzie Jemu cześć i chwała po wszystkie wieki wieków Amen!
Bogu w Trójcy Świętej Jedynemu - Bogu Ojcu, Synowi - Jezusowi Chrystusowi i Duchowi Świętemu, który kocha nas tak, jak nikt! Uwielbienie i miłość, amen! Jezus żyje, Alleluja!

ŚWIADECTWO...
Był lipiec 1985 r. Pojechałem pierwszy raz do Lichenia, by tam pracować przy rozbudowie klasztoru i by zarobić pierwsze pieniądze w życiu na wakacje. Tam właśnie po raz pierwszy zetknąłem się z ludźmi niepełnosprawnymi na wózkach inwalidzkich, którzy przebywali na wczasorekolekcjach. Opiekowali się nimi księża, klerycy i osoby świeckie. Patrząc na nich myślałem sobie, że ja też bym tak chciał opiekować się chorymi, ale wtedy musiałbym być klerykiem lub księdzem. To wówczas pojawiła się moja pierwsza myśl o powołaniu. Byłem ministrantem już wiele lat, od 1978 roku, ale dopiero tam, patrząc na tych chorych, pomyślałem o kapłaństwie.
Wyjechałem stamtąd, ale myśli i pragnienia pozostały. Dzięki Bożej Opatrzności w 1991 roku wstąpiłem do Wyższego Seminarium Duchownego we Włocławku. Zaraz na początku roku akademickiego jeden ze starszych kolegów - kleryk zapytał mnie, czy chciałbym chodzić na spotkania z niepełnosprawnymi. Byłem zaskoczony tą propozycją, ale zarazem bardzo szczęśliwy, zgodziłem się bez wahania. Tak rozpoczęła się moja przygoda z osobami niepełnosprawnymi. Spotkania odbywały się co miesiąc, ale mogliśmy też odwiedzać chorych co tydzień w ich domach. Spotykałem się z nimi, rozmawiałem, żartowałem, pocieszałem ich i co najważniejsze, traktowałem jak normalnych ludzi, bez litości i współczucia - oni tego nie oczekiwali, oni chcieli normalności. Comiesięczne spotkania rozpoczynały się Eucharystią, by później cieszyć się i radować wspólnym byciem razem ze sobą - zdrowi i chorzy.

Pod koniec roku akademickiego dostałem propozycję wyjazdu wakacyjnego na wczasorekolecje do Gdyni z niepełnosprawnymi. Odpowiedź moja była twierdząca, choć nie wiedziałem, co mnie tam czeka. Grupa była dość duża - ok. 25 osób na wózkach i wielu wolontariuszy - było cudownie! Byłem opiekunem osób niepełnosprawnych, spełniło się moje marzenie po wielu latach od tego pamiętnego pobytu w Licheniu. Przebywaliśmy z chorymi cały czas. W dzień i w nocy, mieliśmy bowiem nocne dyżury przy chorych, w czasie których należało ich obracać co dwie godziny... Wtedy nie wiedziałem, po co to robię, dzisiaj już wiem, ale tak trzeba było robić, więc robiłem. Przy tych chorych trzeba było zrobić wszystko: od ubrania, umycia, przez dowiezienie na posiłek, nakarmienie, wyjście na spacer, zjeżdżanie po schodach, po modlitwę, rozmowę, radość, smutek i wspólną zabawę, rozmowy o życiu cierpieniu i śmierci.

To były piękne chwile - mogłem pomóc drugiemu człowiekowi. Znikały wówczas wszystkie moje małe problemy, gdy patrzyłem na niepełnosprawnych, od nich uczyłem się modlitwy, życia i rozumienia tego, jak wiele mam rzeczy, których nie doceniam, z których powinienem się cieszyć. Mam sprawne ręce, nogi, mogę mówić, patrzeć, skakać, wygłupiać się. Wielu z tych ludzi nigdy nie chodziło, nie mogli się sami ubrać, najeść, bo dłonie były niesprawne, a jeszcze jakby tego było mało, to niektórzy byli na wózku i do tego niewidomi. Wówczas serce mi się rozrywało, jak patrzyłem na ludzkie cierpienie. Pytałem wtedy Pana Boga: jak tak może być, dlaczego na to pozwala, by było tyle cierpienia, bólu i smutku!!!

Odpowiedź dawali mi sami chorzy, którzy cieszyli się każdą chwilą życia, każdym gestem mojej i innych ludzi życzliwości i serdeczności. Nie rozpaczali nad swoją niedolą, nad swoim bólem, ale cieszyli się autentyczną radością z tego, co przynosił dany dzień. Pamiętam do dzisiaj, jak pewnego pięknego słonecznego dnia poszliśmy na plażę, ja wziąłem ze sobą jednego chłopaka na wózku. Wjechaliśmy nim kawałek na plażę i zsadziłem go z wózka na koc, na którym usiadł. Spoglądał w morze z oddali. Zapytałem go, czy był kiedyś w morzu. Odpowiedział, że nigdy, więc ja, nie zastanawiając się długo, wziąłem go na ręce i choć ciężko było iść po piasku, doniosłem go do morza. Wszedłem z nim kawałek w morze, posadziłem go na moim kolanie i kazałem mu dłonią dotknąć morskiej wody. Zrobił to i następnie dotknął dłonią ust i wykrzyknął: rzeczywiście słona! Jak wielka była jego radość w oczach, że pierwszy raz w życiu dotknął morza - tego nie da się opisać, jak wielkie było jego szczęście.

Moja radość była również wielka, że mogłem mu sprawić taką przyjemność, to jest coś niesamowitego, to trzeba przeżyć i doświadczyć. Takich chwil i podobnych do tych przeżywałem wśród chorych bardzo wiele. Uczyłem się od nich wiary w Boga i modlitwy. Jak oni potrafią się głęboko modlić, myślałem sobie, jak wielką mają wiarę w moc modlitwy, a jaka jest moja wiara i moja modlitwa, pytałem siebie... Wczasorekolekcje kończyły się, potem były spotkania co miesiąc i potem znów rekolekcje - tak co roku przez cztery lata uczyłem się jak żyć od niepełnosprawnych. Potem troszkę się oddaliłem od nich, choć byłem blisko sercem i myślami, wspominając jak wiele im zawdzięczam. Zostałem księdzem w 1998 roku i najwspanialsze życzenia, jakie dostałem, to były właśnie życzenia od niepełnosprawnych. Dalej mój kontakt z nimi był okazjonalny - spotykaliśmy się na Eucharystii i w czasie pieszych pielgrzymek.

Przyszedł luty 2003 roku, kiedy to w wyniku wypadku samochodowego złamałem kręgosłup i mam uszkodzony rdzeń kręgowy na odcinku piersiowym Th3-Th4. Od tego czasu jestem niepełnosprawnym księdzem i poruszam się na wózku inwalidzkim. Gdy po wypadku doszedłem do siebie, a wypadek był dość tragiczny, i gdy dowiedziałem się, że nie będę chodził, nie byłem w wielkim szoku, może dlatego właśnie, że wcześniej miałem kontakt z osobami na wózku. Pomyślałem sobie - trudno, widocznie tak ma być. Pan Bóg ma w tym jakiś plan dla mnie. Niech mnie jednak nikt nie pyta jaki plan, bo sam tego nie wiem jeszcze. Wszystko to, co ja robiłem przy chorych, teraz trzeba robić przy mnie... Jedno z moich pierwszych zdań, jakie wypowiedziałem, to podziękowanie Bogu, że zostawił mi sprawne ręce i głowę, czyli to, co do kapłaństwa jest najważniejsze. Mogę sprawować Eucharystię, mogę udzielać sakramentu pojednania i mogę mówić kazania. A jak się ostatnio dowiedziałem od młodzieży na rekolekcjach, które dla nich prowadziłem, "nogami nie można się zbawić, tylko sercem!" Dokładnie tak jest i coraz bardziej to do mnie dociera, że nogi nie są najważniejsze w życiu, najważniejsze jest serce pełne zaufania w Boży Plan Zbawienia wobec każdego z nas.

Takie życie nie jest łatwe i proste, są chwile załamania, buntu, bólu i krzyku do Boga "dlaczego ja?!" Zaraz przychodzi jednak refleksja - tego ci nikt nie powie, dowiesz się tego później. Trudno jest opisać to wszystko, co przeżywam, jak się z tym wszystkim pogodziłem. Może to powiedzieć moja rodzina, mama i rodzeństwo, a także moi przyjaciele, którzy zawsze są przy mnie, nie opuścili mnie w moim nieszczęściu, a wręcz przeciwnie, wspierają mnie cały czas, i którym chcę bardzo podziękować za to, że byli, są i mam nadzieję, że będą ze mną i przy mnie!!! Może to powiedzieć młodzież, z którą się spotykałem na muzycznych spotkaniach z Bogiem w naszej diecezji, które nazwaliśmy "Przystanek Jezus" i prawie na wszystkich z nich byłem osobiście. Spotykałem się z nimi jak chodziłem, modliłem się z nimi, spowiadałem ich, tańczyłem, wychwalając w ten sposób Boga. Organizowałem dwa "przystanki" i jeden był we Włocławku, krótko przed moim wypadkiem. To był bardzo specyficzny przystanek, wcześniej takiego nie było i po nim też już takiego nie było, a chodzi o to, że motywem przewodnim tego spotkania były słowa - Dzisiaj jest pierwszy dzień z reszty Twojego życia.... chyba że jest to dzień Twojej śmierci - i pod wpływem tych słów i kazania, które wówczas powiedziałem, bardzo duża liczba młodzieży skorzystała ze spowiedzi.

Po 2 latach od tamtego wydarzenia, na tegorocznych rekolekcjach usłyszałem słowa od młodej osoby: Proszę księdza, tak sobie myślę, że tamten wypadek to szatańska zemsta za "Przystanek Jezus" we Włocławku... taki mały żart i próba pozbycia się wroga, bo przecież ksiądz ich tam tylu nawrócił, tylu ludzi się wyspowiadało, otworzył im ksiądz oczy na Boga... Wiem, że nawrócenie to nie moja zasługa - ja im może tylko troszkę z Bożą pomocą pomogłem, ale po usłyszeniu tych słów poczułem się dokładnie jak Hiob ze Starego Testamentu. Taki jesteś mądry i wychwalasz Boga, bo jesteś zdrowy. Zobaczymy, co zrobisz jak Ci zabiorę nogi. Zabrał, ale ja i tak nie przestanę mówić o Bogu, Jezusie i jego miłości do ludzi!!! Teraz dalej jeżdżę na "Przystanki", modlę się, swoim głosem wychwalam Boga, bo tańczyć i skakać nie mogę, ale zawsze dziękuję młodzieży, że to robi dla Jezusa i uczę ją, by doceniała to, co ma - swoje zdrowie!!!

Minęło już trzy lata jak jestem na wózku. Szansę na chodzenie są takie, że jak medycyna posunie się do przodu i nastąpią przeszczepy rdzenia kręgowego, to może stanę na nogi z wózka, ale póki co uczę się żyć na wózku każdego dnia od nowa. Nie poddaję się, bo wiem, że Pan Bóg widzi w moim cierpieniu jakiś sens. Ja też ten sens z pomocą innych, a zwłaszcza młodzieży, bliskich i życzliwych mi osób, powoli odkrywam, "ale widzę go jeszcze niejasno, jakby w zwierciadle". Wierzę, że nadejdzie taki dzień, że zrozumiem wszystko jak "w jasny dzień", jaki to wszystko miało sens, jeśli nie w tym życiu, to w przyszłym...

Z całego serca pragnę w tym miejscu podziękować wszystkim księżom proboszczom, wikariuszom za okazane serce i życzliwość oraz pomoc materialną i duchową. Dziękuję wszystkim ludziom dobrej woli za życzliwość i otwarte serce. Dziękuję rodzinie, przyjaciołom, a w sposób szczególny dziękuję młodzieży za to, że ciągle uczę się od nich życia, że czerpię od nich entuzjazm, radość i piękno młodości! Na zakończenie pragnę wszystkim z całego serca błogosławić: W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego.

ks. Marek Bałwas
 

<- Powrót  1 ...  6  7  8  9  10  11  12 ... 15Dalej -> 
 
   
Dzisiaj stronę odwiedziło już 4 odwiedzający (216 wejścia) tutaj!
Ta strona internetowa została utworzona bezpłatnie pod adresem Stronygratis.pl. Czy chcesz też mieć własną stronę internetową?
Darmowa rejestracja