|
|
|
|
Newsy |
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
http://krzysztof-slupsk.pl.tl/
PARASOLKI
HK data 13.03.2009, o 19:44 (UTC) | | Parasolki z papieru
Ciężkie żelazne drzwi kamienicy Mosti w Benewencie otworzyły się punktualnie o godzinie 9 rano i stanął w nich mały człowieczek w zielonoszarym mundurze z podwójną naszywką na rękawach oznaczającą stopień kaprala. Odchrząknął i rozpoczął czytanie nazwisk. Tłum stojący przed bramą uciszył się. Wyczytani żegnali się z bliskimi i na miękkich nogach wchodzili do budynku. Mieli niewiele ponad siedemnaście lat. Pierwszy raz stawali przed komisją poborową. Był 6 listopada 1917 roku.
Porucznik rezerwy dr Giuseppe Gravina, lekarz weterynarii pułku bersalierów z Caserty, przecisnął się przez ciżbę oblegającą schody do urzędu, minął zajętego wyczytywaniem nazwisk żołnierza i wszedł do środka. Strażnik zasalutował i po krótkiej wymianie zdań wskazał ręką na krzesło stojące pod ścianą, a sam poszedł zaanonsować gościa. Tymczasem poborowi zbierali się w niewielkiej sali po prawej stronie hallu. Przez otwarte drzwi porucznik Gravina widział, jak na rozkaz ściągają palta i marynarki, a potem rozbierają się do naga. Niektórzy wstydliwie zasłaniali się rękami, inni – przeciwnie – popisywali się, prowokując kolegów do niewybrednych żartów, ordynarnych docinków, sprośnych zachowań. Powoli, jeden za drugim, wzywani byli przed komisję poborową.
– Bardzo proszę, panie poruczniku – głos wartownika wyrwał Gravinę z zamyślenia. – Pan komendant czeka.
Weszli do obszernej sali, gdzie przy jednym końcu za stołem nakrytym zielonym suknem siedział pułkownik Tomasi w towarzystwie kilku oficerów. Do tej samej sali, ale przez drzwi znajdujące się po przeciwległej stronie wchodzili rozebrani poborowi. Sanitariusze w sposób zdecydowany i obcesowy ustawiali ich pod ścianą, gdzie przymocowana była metrówka. Po zmierzeniu wzrostu i obwodu klatki piersiowej poborowy dostawał się w ręce lekarza, który obmacywał mu głowę, zaglądał do oczu, dwoma palcami rozciągając powieki, sprawdzał zęby, zmuszając do szerokiego rozwarcia szczęk wbiciem palców w policzki po obu stronach żuchwy, osłuchiwał płuca i serce, wpychał pół dłoni w powłoki brzucha, by wybadać wątrobę, walił pięścią w dół pleców, sprawdzając nerki, a w końcu wkładał dłoń między nogi,by zbadać narządy płciowe. Po tym bolesnym i upokarzającym badaniu medyk wpisywał w kartę rekruta brzemienną w skutkach opinię o zdolności do służby wojskowej i odsyłał poborowego przed stół komendanta. Tu zapadała ostateczna decyzja. Pułkownik pobieżnie przeglądał dokumenty, rzucał okiem na lekarskie zaświadczenia i prośby o odroczenie z powodu nauki czy ze względu na trudną sytuację rodzinną, a potem wydawał wyrok.
– W czym mogę pomóc, panie poruczniku? – zagadnął komendant w przerwie między jedną a drugą teczką podsuwaną przez sierżanta. Znał dobrze Gravinę, bo jeszcze przed kilkoma tygodniami, gdy dowodził regimentem piechoty w Casercie, porucznik weterynarz zajmował się ich taborem, to znaczy mułami i końmi.
– Przyszedłem w sprawie poborowego Albertiego. Stanął wczoraj przed komisją. Być może umknęły państwa uwadze dokumenty zaświadczające o jego niezdolności do służby wojskowej. Niemniej jednak rodzice są w stanie dostarczyć dodatkowe załączniki, które
mogłyby wpłynąć na zmianę decyzji komisji – Gravina mówił powoli, cedząc wyrazy. Specjanie podkreślił słowo „załączniki” i bacznie obserwował reakcję komendanta, który udawał, że porządkuje jakieś papiery.
– Pan pozwoli, poruczniku – pułkownik Tomasi odłożył teczkę i wykonał ruch ręką, wskazując na drzwi. A gdy znaleźli się na osobności, wziął Gravinę pod rękę i również powoli i dobitnie powiedział: – Jedynie ze względu na sympatię do pana nie sporządzę raportu z tej wizyty. Jest wojna, poruczniku. Nie będzie zmiany decyzji. Nie dajemy odroczeń i nie zrobimy wyjątków, nawet dla pana krewnego. Szeregowy Alberti potrzebny jest ojczyźnie bardziej niż rodzinnej fabryczce likierów.
Porucznik Gravina zorientował się, że komendant, choć nowy, zna już dobrze sprawę. Widocznie rodzina Albertich użyła także innych znajomości w walce o zwolnienie syna. Widział, że nic tu po nim. Próbował coś jeszcze wyjaśniać, ale pułkownik zatrzymał go w pół słowa:
– Poza tym, drogi poruczniku, młody Alberti zapewnił komisję, że bardzo chce pełnić służbę. Proszę poinformować o tym jego rodziców. Gdyby nie jego upór, może dałoby się coś zrobić...
Gravina zasalutował i wyszedł na wybrukowaną kocimi łbami via Annunziata. Było wilgotno i zimno. Owinął się szczelnie peleryną i szybkim krokiem poszedł w stronę mostu nad rzeką Calore.
– Czyli jest dokładnie tak, jak podejrzewałem – pomyślał. – Ten maminsynek zgłosił się na ochotnika... Pewnie wierzy, że wojna uleczy jego chorą duszę. Wyczytał to w tych wszystkich książkach pisanych przez takich samych nieudaczników, jak on: „Wojna dla higieny świata”. „Kochajmy wojnę i rozkoszujmy się nią, dopóki trwa” – młody porucznik nie potrafił opanować wzburzenia.
Był już u wylotu via Teatro Romano, gdy zaczepił go uliczny handlarz. Zresztą na całej długości trasy od amfiteatru do kolejowego dworca było ich wielu. Namolni i agresywni naciągacze próbowali wcisnąć wątpliwej jakości towar mieszkańcom i przyjezdnym, a zwłaszcza żołnierzom.
– Kapitanie, kup pan parasolkę! Pułkowniku, tylko trzy liry! – wojskowa szarża rosła w miarę, jak Gravina oddalał się od sprzedawcy. – Generale, bądź łaskawy!
Porucznik przyspieszył kroku, ale sprzedawca biegł za nim, wymachując mu przed nosem papierowymi parasolkami w różnych kolorach.
Cena towaru z każdym krokiem spadała. Koło dworca była już trzy razy mniejsza. Szeregowi, wracający na kilkudniowy urlop do rodzinnych domów i wyposażeni na drogę w jednego lira kupowali te parasolki na prezenty dla dzieci. Wyglądali żałośnie – brudni, w wymiętolonych mundurach i poplamionych płaszczach, z wojskowym plecakiem i kolorową, do niczego nieprzydatną parasolką pod pachą. Całe nasze wojsko.
Porucznik Gravina zapukał do drzwi domu przy Piazza Vittoria Colona 1, naprzeciw stacji. Służący wprowadził go do salonu.
Włochy przystąpiły do wojny w maju 1915 roku, dziesięć miesięcy po jej wybuchu. Domagały się tego prawie wszystkie siły polityczne w kraju, od prawa do lewa, a zwłaszcza te, które miały za sobą place i ulice pełne demonstrantów. Rozbuchany nacjonalizm jednych i tęsknoty rewolucyjne drugich szukały okazji do awantury. Do wojny nawoływali pisarze i poeci, intelektualiści i naukowcy. Rząd też był za – tyle, że wpierw musiał wyplątać się z dotychczasowych sojuszy. Zawarte przymierze z Niemcami i Austro-Węgrami zobowiązywało do poparcia tych krajów, ale Włosi po cichu sprzyjali Rosji i Anglii. Zresztą Austriacy, teoretycznie sojusznicy, okupowali „rdzennie włoskie” terytoria w Alpach, a więc jak nikt inny nadawali się na wroga.
Przeciwników wojny nie było wielu. Liberałowie, znienawidzeni za ostatnie lata rządów, już się nie liczyli, podobnie jak parlament, w którym mieli większość. Konserwatyści (arystokracja i latyfundyści) byli przeciw, bo bali się o swoje interesy. Katolików, łącznie z nowo wybranym papieżem Benedyktem XV, oskarżano, że bardziej niż Ewangelią kierują się niechęcią wobec protestanckiej Anglii i wolnomyślicielskiej Francji. A ponieważ i Francja, i Anglia obiecały Włochom spore korzyści, premier Salandra ogłosił zerwanie Trójprzymierza i wypowiedział wojnę Austro-Węgrom.
Powszechna mobilizacja dotknęła blisko pięć milionów obywateli. Do koszar wezwano rezerwistów, również tych, którzy z różnych powodów nie odbywali wcześniej służby wojskowej. Żołnierz włoski był nieprzygotowany, nieudolny i zacofany. Wielobarwne mundury oficerów, pióra przy kapeluszach bersalierów, amarantowe kołnierze i mankiety, błękitne wyłogi, szykowne hełmy – to wszystko wyglądało może pięknie na wojskowych paradach, ale zupełnie nieprzydatne okazało się na froncie.
Naczelny wódz gen. Luigi Cadorna, zarozumiały i bezwzględny, zapewniał, że wojna będzie szybka, a wojsko włoskie, mając liczebną przewagę nad Austriakami, dokończy procesu „zjednoczenia kraju”. Tymczasem żołnierze, w znacznej mierze pochodzący z południa, nie wytrzymywali trudów walki w surowym alpejskim klimacie. Bezsensowne rozkazy o szturmowaniu dobrze umocnionych pozycji austriackich doprowadziły do niepotrzebnego rozlewu krwi i upadku morale. Młodzi chłopi spod Neapolu, a nawet robotnicy z Lombardii nie widzieli sensu walki z wrogiem, który wcale na ich kraj nie napadał. Ciągły strach przed artyleryjskim ostrzałem lub atakiem gazowym i wielomiesięczne czekanie na śmierć w okopach doprowadzały tysiące żołnierzy do ucieczek, samookaleczeń, a nawet poddawania się nieprzyjacielowi. Obsesyjna podejrzliwość generała Cadorny spowodowała rygorystyczne zaostrzenie dyscypliny w oddziałach i nasilenie represji. Plutony egzekucyjne rozstrzeliwały zdrajców, sabotażystów i dezerterów. Symulanci albo targający się na własne zdrowie desperaci kierowani byli od razu na linię ognia. Podobnie jak i ci, którzy siali defetyzm i „osłabiali ducha bojowego”. W miejsce tych, co zginęli, byli ranni albo dostali się do niewoli, wciąż potrzebne było nowe wojsko. Machina wojenna kręciła się coraz szybciej. W fabrykach brakowało rąk do pracy, zatrudniano kobiety i dzieci. Na wsiach nieuprawiane pola leżały odłogiem. Drożała żywność. W oczy milionów Włochów zajrzała bieda.
Pan Alberti, mężczyzna lat około pięćdziesięciu, wstał na przywitanie. Jego żona odpoczywała na długim fotelu z francuska zwanym „chaiselongue” i nie zareagowała na wejście porucznika Graviny, jakby już wiedziała o fiasku jego zabiegów. U jej stóp siedział, zajęty czytaniem książki, najmłodszy, ośmioletni synek. Rodzina Albertich prowadziła niewielką, ale znaną w okolicy fabrykę likierów Strega. Sekretna receptura była pilnie strzeżona, a właściciele dobrze wynagradzali robotników nie tylko za fachowość, ale i za lojalność, zatem praca w wytwórni przekazywana była z ojca na syna. Od początku wojny udało się wykupić od służby kilkunastu robotników fabryki, właściciele nie żałowali grosza, a przecież znajomości mieli szerokie. Zresztą nie oni jedni – nie zdarzało się, by do służby powołano kogoś z rodziny właścicieli ziemskich czy bogatej burżuazji. I choć pułkownik Tomasi z Neapolu, nowy komendant komisji uzupełnień, od kilku tygodni zaprowadzał nowe porządki, to zawsze można było dotrzeć do tego czy innego lekarza, choćby w wojskowym szpitalu Świętej Trójcy w Neapolu, dokąd odsyłano na kontrolne badania poborowych podejrzewanych o symulanctwo.
– A więc zgłosił się na ochotnika? – pan Alberti ciężko westchnął. – No, dobrze. Rozumiem. Ale powiedz mi, skąd ten pośpiech? Ledwo wczoraj stanął przed komisją, a już dziś ma się zameldować w koszarach. I mówi, że za kilka dni wszyscy rekruci będą przewiezieni na front. Co się dzieje? Czy można jeszcze coś zrobić?
– Nie wiem – odpowiedział Gravina. – I chyba nikt do końca nie wie, o co chodzi. Cenzura pilnuje, by z pola walk docierały tylko same krzepiące informacje. Ale to, że Austriacy przełamali linię frontu i wdarli się daleko na nasze terytorium wiadomo było nawet z oficjalnych komunikatów. Straciliśmy tereny aż po Piave. Wszyscy mówią, że to katastrofa. Do Caserty przyszły właśnie pierwsze transporty spod Caporetto, sami lżej ranni. Mają zakaz opowiadania o bitwie, żeby nie siać paniki. Ale co nieco udało się od nich wyciągnąć.
– Aż tak źle? – zaniepokoił się Alberti.
Porucznik Gravina pokiwał głową.
– W tej chwili na front idą wszyscy – chorzy, słabi, głupi, starzy rezerwiści i młode wojsko bez przygotowania… Potrzebne jest mięso armatnie... Ach! Przepraszam!
Pani Alberti usiadła na fotelu i patrzyła na niego przerażonym wzrokiem. Potem schowała twarz w dłoniach.
24 października 1917 roku doszło do największej klęski w dotychczasowych dziejach Włoch. Siły austriackie i niemieckie przełamały linię frontu niedaleko małego miasteczka Caporetto i okrążyły armię włoską. Naczelne dowództwo wiedziało o zbliżającym się ataku, ale go zlekceważyło. Straty po stronie Włoch były ogromne – zginęło 11 tys. żołnierzy, 29 tys. zostało rannych, 280 tys. dostało się do niewoli, a 350 tys. uznano za zaginionych. Uciekające w popłochu wojsko pozostawiło nieprzyjacielowi magazyny pełne broni, amunicji i żywności. Zaczął się eksodus ludności cywilnej – w sumie swoje domy opuściło ponad 300 tys. mieszkańców. Generał Cadorna winą za klęskę obarczył opozycję, która miała demoralizować żołnierzy, osłabiać ich ducha i zachęcać do poddania się bez walki. Specjalnie powołana rządowa komisja znalazła jednak inne powody i Cadorna został odwołany z funkcji naczelnego dowódcy.
Po południu żołnierz Alberti stawił się w koszarach Sant’Antonio na Piazza Dogana, gdzie otrzymał szarozieloną bluzę, kapotę w tym samym kolorze, spodnie do połowy łydki, pas, dwie dwumetrowe wstęgi płótna na onuce, drewniaki i czapkę. Plutonowy cyrulik za łapówkę w wysokości 2 lirów nie ogolił mu głowy przy samej skórze, tylko zostawił nieco włosów. Chwilę potem z magazynu broni dano rekrutowi karabin z bagnetem i pustą ładownicą. Dostał także brązowy parciany plecak wiązany rzemykami, menażkę, chlebak i zawieszaną na szyi torbę z maską gazową. Oddział szykowany był do transportu.
Porucznik Gravina po kolacji pożegnał się z Albertimi, ale pozostał jeszcze w ich domu. Spał niewiele, kazał się obudzić o czwartej rano. Ubrał się i po cichu zszedł do wyjścia. Noc była zimna i dżdżysta. Przeszedł na drugą stronę ulicy i wszedł do budynku stacji. W poczekalni nie znalazł wolnego miejsca, podróżni zajmowali nie tylko wszystkie ławki, ale nawet każdy skrawek podłogi. W powietrzu unosił się smród potu, brudu i parujących mokrych ubrań. Gravina poszedł do kolejowej restauracji. Wypatrzył wolne miejsce tuż przy barze. Przy sąsiednim stoliku siedział jakiś oficer, dwóch podoficerów w różnych rangach, i wymizerowany, nieogolony szeregowy, przyciskający do piersi sfatygowany plecak, z którego, a jakże, wystawała kolorowa, papierowa parasolka. Oficerowie zawzięcie dyskutowali o bitwie pod Caporetto.
– Cadorna nie ma krzty honoru – wykrzykiwał jeden z nich. – Gdybym to ja doprowadził do śmierci tylu moich żołnierzy, strzeliłbym sobie w łeb. Pluton egzekucyjny dla niego, a nie jakieś tam komisje.
Jego rozmówcy przytakiwali, dopowiadali swoje, gestykulowali, jedynie szeregowiec siedział bez słowa. Ze spuszczoną głową ni to drzemał, ni czuwał. Gravina zauważył, że ciałem żołnierza wstrząsały dreszcze. Nie był młody, miał ze trzydzieści lat, widocznie rezerwista. Najwyraźniej chory, z wysoką gorączką, zlany potem. I dziwnie nieobecny.
Do stolika podszedł kelner. Oficerowie zamówili jeszcze kawę, szeregowy ocknął się, zawahał i, jakby zawstydzony, poprosił o to samo. Tamci szybko opróżnili filiżanki, zapłacili i wyszli. Ten zaś rozmyślał nad swoim kubkiem jeszcze dobre pół godziny. Gdy zawiadowca zapowiedział pociąg do Campobasso, żołnierz wstał i niepewnie rozejrzał się dookoła.
– Może nie ma pieniędzy – pomyślał Gravina. Przywołał kelnera i szepnął mu coś do ucha.
Szeregowiec powoli podszedł do baru. Kelner z daleka pomachał ręką i zawołał: – Hej, żołnierzu! Wszystko w porządku! Zapłacone!
Biedak cicho podziękował, założył plecak na ramię i powoli poszedł w stronę wyjścia.
Edward Augustyn
”Głos Ojca Pio” (nr 48/2007)
--------------------------------------------------------------------------------
Ojciec Pio w wojsku
We Włoszech w czasach Ojca Pio zakonnicy i księża byli powoływani do służby wojskowej. Ojciec Pio stawał przed komisją wojskową czterokrotnie. Po raz pierwszy jako kleryk 16 kwietnia 1907 roku. Komisja poborowa uznała go za zdolnego do czynnej służby wojskowej. Z dokumentów wojskowych dowiadujemy się, że Francesco Forgione miał 166 cm wzrostu (nieco powyżej ówczesnej średniej), włosy proste, ciemnobrązowe, oczy ciemnobrązowe, stan uzębienia dobry, cerę zaróżowioną.
Po przystąpieniu Włoch do wojny ogłoszono powszechną mobilizację. Ojciec Pio dostał powołanie do wojska na dzień 6 listopada 1915 roku. Ze względu na zły stan zdrowia został skierowany na obserwację do szpitala wojskowego w Casercie, poczym przydzielono go do służby czynnej w 10. kompanii sanitarnej w Neapolu. Nie został skoszarowany (mieszkał w wynajętym „na mieście” pokoju) i chodził w zakonnym habicie. Po niespełna dwóch tygodniach komisja lekarska odesłała go na roczną rekonwalescencję.
Po roku,18 grudnia 1916 roku, Ojciec Pio (mieszkający już w klasztorze w San Giovanni Rotondo) zgłosił się do jednostki wojskowej w Neapolu. Również i tym razem komisja odesłała go na obserwację do szpitala św. Trójcy, gdzie przebywał do 30 grudnia 1916 roku i otrzymał kolejne odroczenie od służby – na pół roku.
Niektórzy biografowie podają informację, że po tym okresie Zakonnik nie stawił się w koszarach i został uznany za dezertera. Dopiero po telegraficznym wezwaniu przesłanym do klasztoru stanął przed komisją 19 sierpnia 1917 roku (a więc z dwumiesięcznym opóźnieniem) i został skierowany na badania do Pierwszej Kliniki Uniwer–syteckiej w Neapolu. Inni badacze życia Świętego utrzymują, że Ojciec Pio zameldował się w wojsku zgodnie z przepisami (30 czerwca) i uzyskał odroczenie od służby na dwa miesiące. Faktem jest, że po obserwacji szpitalnej został uznany za zdolnego do służby i skierowany do 10. kompanii sanitarnej. 4 września 1917 roku zameldował się w koszarach Sales w Neapolu, gdzie otrzymał mundur wojskowy i broń. Po trzydziestu dniach służby został ponownie skierowany na badania lekarskie. Po miesiącu szpitalnej obserwacji komisja lekarska udzieliła mu urlopu chorobowego na cztery miesiące. 6 listopada 1917 roku wyjechał przez Pietrelcinę do San Giovanni Rotondo. Wtedy wydarzył się epizod opisany w opowiadaniu.
Do jednostki wrócił po raz ostatni 6 marca 1918 roku. Trafił najpierw do szpitala św. Trójcy, a następnie do Kliniki Uniwersyteckiej. Lekarze określili jego stan jako agonalny i 15 marca został definitywnie zwolniony ze służby i odesłany, „by umierał w domu
| | |
|
SZPITAL
MATEO data 13.03.2009, o 19:42 (UTC) | | Szpital dobrych braci
Zaprzęgnięty w dwa konie powóz z turkotem wjechał na wyłożony kamieniami dziedziniec szpitala im. Jana Baptysty Orsenigo w Nettuno. Stangret zeskoczył zwinnie z kozła, otworzył drzwi i pomógł wysiąść starszemu mężczyźnie, który miał wspierając się drewnianej lasce, pokuśtykał w kierunku bramy budynku. Za drzwiami, na wprost wejścia, za kontuarem ustawionym w przestronnej wnęce opatrzonej napisem „Ruch chorych” krzątała się zakonnica ze Zgromadzenia Sióstr Szpitalnych św. Serca, zwanych popularnie „hiszpankami”. Mężczyzna oparł się o ladę, a stangret czym prędzej wrócił po bagaże. Była sobota, 19 października 1912 roku.
– Chciałbym się zobaczyć z doktorem Torquato Onestim.
– Oczywiście. Proszę spocząć. Pan doktor jest w gabinecie. Kogo mam zapowiedzieć?
– Nazywam się Guadagno. Giacinto Guadagno. Z Pietrelciny.
* * *
Doktor Giacinto Antonio Maria Guadagno miał już prawie siedemdziesiąt lat, ale nikt mu tyle nie dawał. Trzymał się wyjątkowo dobrze – choć od dawna mocno utykał na lewą nogę, to jednak werwa, poczucie humoru i niezwykła żywotność bardzo go odmładzały. Nie usiadł zatem, tylko stukając okuciem laski o kamienną podłogę, spacerował po korytarzu tam i z powrotem, rozglądając się z ciekawością dookoła. Ostatni raz był tu sześć lat temu, gdy obok szpitala działało sanatorium – słynne najbardziej z tego, że Luigi Pirandello umieścił w nim akcję jednej noweli. Przed dwoma laty sanatorium zlikwidowano, a i szpital zdaje się lata największej świetności miał już za sobą.
Guadagno znał dobrze doktora Oneskiego, choć ten był od niego blisko dwadzieścia lat młodszy. Pochodzili z jednej miejscowości – Apollosy – i nawet byli jakoś spokrewnieni. Gdy młody Oneski studiował na wydziale medycyny i chirurgii Uniwersytetu w Neapolu, często korzystał z rad i pomocy swego dalekiego wuja. Po skończeniu nauki Oneski zatrudnił się u bonifratrów w Nettuno i bliższe kontakty się urwały, choć Guadagno odwiedził do kilka razy.
* * *
Losy szpitala Orsenigo w Nettuno skupiają jak w soczewce wszystkie problemy służby zdrowia w Królestwie Włoch. Przed zjednoczeniem państwa był tu znany nawet w dalekich stronach „Szpital dla biednych i marynarzy” zarządzany przez Stolicę Apostolską, jako że miasto leżało na terenie Państwa Kościelnego. Okoliczna i przyjezdna biedota miała bezpłatne leczenie, a koszty pokrywały dobroczynne instytucje kościelne i bogata arystokracja. Przynoszony do szpitala chory delikwent wpierw był spowiadany przez kapelana, a następnie badany przez medyka, który decydował o jego dalszych losach. Bez względu na to, jak one by się nie potoczyły – czy pacjenta czekało leczenie, czy egzekwie – wszystko miał zagwarantowane na miejscu.
Po roku 1872, gdy papież ogłosił się więźniem Watykanu, a teren jego państwa przejęły nowe Włochy, szpital znacjonalizowano, podobnie jak większość kościelnych instytucji. Rząd włoski przeznaczał na instytucje dobroczynne subwencje, którymi zarządzali urzędnicy na szczeblu najpierw centralnym, potem prowincjalnym, a wreszcie gminnym. Szybko się okazało, że te same pieniądze, które kiedyś w zupełności wystarczały na sprawne całoroczne działanie szpitala, teraz kończyły się już po kilku miesiącach. Parlament co rusz wprowadzał jakieś zmiany w przepisach (głównie tworzono nowe urzędy i przesuwano odpowiedzialność z jednych na innych), ale pomysłu na całościowy system opieki zdrowotnej i socjalnej wciąż nie było. W każdej prowincji ustanowiono urząd lekarza prowincjalnego, a w każdej gminie – referenta do spraw zdrowia. Jeszcze bardziej zwiększono rolę administracji centralnej. Ustalano zasady działania w nagłych wypadkach. Jednak jedyną sensowną zmianą było powołanie w każdej gminie stowarzyszeń zajmujących się organizowaniem pomocy medycznej, które dostawały państwowe dotacje i jednocześnie mogły zabiegać samodzielnie o dodatkowe fundusze, na przykład prywatne.
Proboszcz Nettuno, don Temistokles Signori, założył Kongregację Caritas, która z otrzymywanej subwencji rządowej w wysokości 6,5 tysiąca lirów przeznaczała 1,5 tysiąca na cele kultu, a pozostałe 5 tysięcy na szpital. Zwrócił się też do zakonu bonifratrów z propozycją przejęcia w zarząd starego szpitala i jednoczesną budowę nowego. W 1889 roku podpisano umowę pomiędzy Kongregacją Caritas, gminą Nettuno i Janem Baptystą Orsenigo, bonifratrem (zakony, jak i inne instytucje kościelne nie miały osobowości prawnej, zatem podmiotem umowy musiała być osoba przez nie wyznaczona).
* * *
Doktor Guadagno z daleka dostrzegł idącego korytarzem krewnego. Podszedł, by się przywitać. Torquato Onesti spodziewał się tej wizyty, ustalili listownie, że lekarz z Pietrelciny zatrzyma się u niego w czasie podróży do Rzymu, by w ten sposób trud długiej jazdy pociągiem rozłożyć na dwa dni, a jednocześnie wykorzystać okazję do spotkania się po latach. Po serdecznym powitaniu i wymianie kilku zdań na temat pogody i polityki, a zwłaszcza zakończonej dopiero co zwycięskiej wojny w Libii, zaprowadził gościa do przygotowanego pokoju, a następnie zaprosił na obiad do restauracji w centrum Nettuno.
Wyszli z budynku na rozgrzany popołudniowym słońcem dziedziniec. Onesti podprowadził wuja do zaparkowanego pod murem automobilu i pomógł zająć miejsce.
– Piękna maszyna! – pochwalił Guadagno. – Kosztowała pewnie fortunę?
– Ach, wcale nie. To całkiem nowy pomysł inżyniera Cavalliego – Fiat Zero. Produkcja seryjna, nie jak dotychczas na indywidualne zamówienie. Jednoczęściowa karoseria, silnik o pojemności 1,9 litra, 15 koni mechanicznych, maksymalna prędkość 70 kilometrów na godzinę. No i cena niewygórowana. Oficjalnie osiem tysięcy lirów, można zejść nawet do siedmiu i pół.
– No tak, to prawie dwadzieścia pięć urzędniczych pensji... – policzył szybko Guadagno. – My tam, na prowincji, nie mamy takich możliwości dorabiania. Każdy ma jedynie podpisany kontrakt z gminą, a pacjenci przyjmowani poza kontraktem do najbogatszych nie należą. W ramach zapłaty dostaniesz najwyżej beczułkę wina.
– Chyba nie jest aż tak źle, wuju – uśmiechnął się Onesti. – Chociaż powiem ci szczerze, że i tu bardzo się pogorszyło. Jeszcze gdy działało sanatorium, przyjeżdżali bogaci klienci z Rzymu, w dużej części starzy pacjenci brata Orsenigo, a wiadomo, jakie on miał koneksje. Po jego śmierci było już tylko gorzej. Niedawno szpital przejęła prowincja hiszpańska, ale wszystko wskazuje, że wkrótce zostanie zamknięty.
– Wielka szkoda, doprawdy. To był naprawdę dobry szpital. Wyposażenie, warunki dla chorych, pracownia promieni X, laboratorium analiz fizyko-chemicznych – wszystko na miejscu.
– Orsenigo sam to zaplanował, sam pilnował budowy. Chciał, by jego szpital był najnowocześniejszy i najlepszy. Wyobraź sobie, że niektóre rozwiązania podpatrzył jeszcze w szpitalu bonifratrów na Isola Tiberina blisko sześćdziesiąt lat temu! Te elektryczne dzwonki przy łóżkach albo ciepła woda wpływająca do wanny z dołu, a nie jak wszędzie z góry, z kranu. Wszystko po to, by zapewnić większy komfort chorym.
* * *
Brat Jan Baptysta Orsenigo, bonifrater, był znanym dentystą-samoukiem. Za swego życia wyrwał dwa miliony zębów. W Rzymie, na Isola Tiberina, prowadził ambulatorium czynne cały dzień, gdzie bezpłatnie można było usunąć zęba. Zdarzało się, i to nierzadko, że nie używał żadnych narzędzi poza palcami, niezwykle silnymi, które ćwiczył każdego ranka przez kilka godzin na metalowej, ciężkiej kuli. Ale jego palce były jednocześnie bardzo delikatne i czułe, tak że potrafił wybadać nimi ułożenie korzeni zęba i dzięki temu tak dobrać oś ekstrakcji, by zabieg był jak najmniej bolesny dla pacjenta. Był uwielbiany przez Rzymian, zarówno zwykłych obywateli, jak i znanych polityków, artystów, arystokratów, hierarchów. Wyrywał zęby premierom Crispiemu i Giolittiemu, pisarzowi Carducciemu i Małgorzacie Sabaudzkiej – królowej matce. Papieżowi Leonowi XIII wyrwał trzonowca tak szybko, że ten nawet nie zauważył końca zabiegu. A gdy za pontyfikatu Piusa IX wezwano Orsenigo do cierpiącego biskupa przebywającego w Watykanie, papież miał powiedzieć, że chętnie sam poddałby się rękom słynnego dentysty, ale – niestety – nie ma już żadnych zębów.
Za uzbieraną z dobrowolnych ofiar pacjentów kwotę 38 tysięcy lirów Orsenigo zakupił od kolei rzymskich piękny kawałek ziemi nad samym morzem w Nettuno, przy wyjeździe do Anzium. Od gminy dostał 6 hektarów pola uprawnego oraz zobowiązanie subwencji 500 lirów rocznie na prowadzenie ambulatorium dla mieszkańców, czynnego codziennie trzy godziny rano i trzy godziny po południu. Miał też we własnej aptece sprzedawać po niższych cenach leki dla pacjentów z terenu gminy, na co otrzymywał subwencję w wysokości 200 lirów. Natomiast Kongregacja Caritas zobowiązała się płacić 430 lirów miesięcznie, nabywając przez to prawo umieszczania w szpitalu bezpłatnie pacjentów kierowanych przez siebie w ustalonej umową liczbie. Orsenigo zobowiązał się za to z własnych środków wybudować i wyposażyć szpital męski na dwadzieścia łóżek oraz, oddzielnie, pięcioosobową salę dla kobiet. Dysproporcja ta wynikała z prostego faktu, że kobiety rzadko korzystały wówczas z pomocy lekarzy – przywożono je do szpitala dopiero w stanach bardzo poważnych. Co innego mężczyźni, którzy jako żywiciele rodzin musieli bardziej dbać o zdrowie i siły.
Dla pacjentów bez skierowania od Kongregacji Caritas koszt pobytu w szpitalu wynosił 3-3,5 lira za dzień (5 lirów za pokój jednoosobowy). Płaciło się z góry za piętnaście dni, a jeśli leczenie trwało dłużej, pacjent dopłacał różnicę, jeśli krócej – szpital zwracał nadpłatę. Chorzy, którzy nie mogli uiścić wymaganej kwoty ani nie mieli innych zabezpieczeń finansowych, nie byli przyjmowani.
Niestety, po odejściu proboszcza Signoriego kongregacja przestała regulować zobowiązania wobec szpitala. Rządowe dotacje ginęły, nie wiadomo jak i gdzie. Poszedł pozew do sądu, szpital wygrał, ale z długów nie wyszedł po dziś dzień.
* * *
– Krótko mówiąc, sprawy idą w bardzo złym kierunku. Trzeba nam nowego, silnego rządu, Giolitti musi odejść. Na szczęście coraz więcej ludzi to rozumie. Jesteśmy wielkim krajem i czterdziestomilionowym narodem, który powinien być szanowany w Europie, a nie chodzić na pasku Francuzów, Austriaków czy Niemców. Ale dzisiaj – gdzie nie popatrzysz, to katastrofa.
– Akurat jak popatrzę za okno, widzę twój nowy automobil – zażartował Guadagno. – Bądź sprawiedliwy. Patrząc choćby na nasze medyczne podwórko – poziom życia poprawił się znacznie, choroby wywoływane awitaminozą, jak podagra czy szkorbut, zdarzają się coraz rzadziej. Dzięki szczepieniom dzieci pokonaliśmy ospę, większy dostęp do oświaty to jednocześnie wzrost poziomu higieny osobistej i profilaktyki chorób zakaźnych, jak tyfus, gruźlica czy cholera...
– Niespełna trzy lata temu mieliśmy tu sporą epidemię cholery. Ale nawet, jeśli przyznać ci rację, to chyba nie przypisujesz tych wszystkich zasług obecnemu rządowi?
Na chwilę panowie zamilkli i zajęli się obiadem.
– Co będzie, gdy szpital upadnie? – zagadnął Guadagno.
– Cóż, ja jakoś sobie poradzę. Gorzej z pacjentami. No, ale o to martwić się muszą urzędnicy. Ja mam zakontraktowaną w gminie praktykę, poza tym jestem współwłaścicielem fabryki chininy, razem z doktorem Cellim. Całe te błota pontyjskie, aż po Terracinę, to teren wybitnie malaryczny, więc lek sprzedaje się w każdych ilościach. Zresztą w szpitalu nie mamy stałych etatów, pracujemy na zlecenie dyrekcji. W czasie dyżuru trzeba dwa razy dziennie przeprowadzić wizytę lekarską na oddziale i wpisać zalecenia do karty chorego. No i należy być do dyspozycji dyrektora w razie nagłych wypadków, które przecież czasem się zdarzają.
– Słyszałem, że operowałeś małą Goretti?
– Asystowałem. Operację prowadził doktor Bartoli. Wiesz, minęło dziesięć lat, a wciąż mam ją przed oczami. I to wcale nie z tego powodu, co wydarzyło się potem. Po prostu widzę to poranione ciało dziecka. Ale nie wiem… Żeby tak zaraz nazywać ją świętą...
– Rozumiem cię doskonale. Nie jest łatwo uwierzyć w nadzwyczajność człowieka, którego się znało od dziecka, który jest naszym pacjentem, o którym tyle wiemy i wszystko możemy racjonalnie wytłumaczyć. W moim miasteczku też mamy taki przypadek. Młody ksiądz, kapucyn, Ojciec Pio. Leczyłem go, gdy był dzieckiem, teraz zajmuje się nim mój zięć. Zakonnik jest świątobliwy, owszem. Pobożny, rozmodlony, skromny. Wszyscy go znają, więc niczego nie udaje. Ale ludzie już zrobili z niego świętego. Mówią, że rozmawia z Jezusem i Madonną. A w nocy przychodzi do niego diabeł. Bije go, fruwają stołki...
– Mój Boże! – przerażony Onesti przerwał jedzenie. – Mamy dwudziesty wiek, mikroskopy, szczepionki, poznaliśmy tajemnice promieniowania. A tu średniowiecze w całej okazałości.
– I w samym Benewencie cztery gabinety wróżek, w Neapolu pewnie dziesięć razy więcej – Guadagno przyjął ironiczny ton. – Ich klientami są studenci i arystokraci, lekarze i profesorowie.
– No, tak, tu masz rację. Ale w tego diabła ty chyba nie wierzysz?
– Raczej powątpiewam. Często rozmawiam o tym z moim zięciem, Andreą, który zna młodego kapucyna o wiele lepiej. Wygląda nam to na reakcję organizmu na długo trwające posty i umartwienia.
– Czynnik halucynogenny w diecie niskobiałkowej.
– No właśnie. Zresztą, przełożeni młodego zakonnika też nie bardzo wierzą w tę świętość. Nie dali mu prawa do spowiadania, choć biskup wyraził taką zgodę. Tłumaczą to słabym zdrowiem księdza. Mówią, że ma gruźlicę, więc mógłby zarażać ludzi w konfesjonale.
– A ma?
– Andrea robił mu próbę turbekulinową, wyszła negatywnie. Byli w Neapolu, u profesora Castellino, który również wykluczył chorobę zakaźną.
– No więc, dlaczego?
– Słyszałem od proboszcza, że kapucyni mają go już dość i chcą go wyrzucić z zakonu. Zresztą, praktycznie już w nim nie jest, od trzech lat mieszka poza klasztorem. Proboszcz załatwia z biskupem przyjęcie go do parafii. I wiesz – tu doktor Guadagno wyraźnie się ożywił – to przedziwna rzecz: w Pietrelcinie czuje się dobrze, a ledwo skierują go do jakiegoś klasztoru, od razu choruje. Objawy rzeczywiste, nieurojone, to nie jest typ hipochondryka. Wysoka gorączka, gwałtowne wymioty. Nie przyjmuje posiłków tygodniami. Wraca do Pietrelciny i jak ręką odjął.
– Jak to tłumaczysz?
– Z punktu widzenia medycznego – zjawisko niewytłumaczalne. Ale ludzie swoje wiedzą – lekarz zawiesił głos, a widząc pytanie w oczach rozmówcy, ciągnął dalej: – Mówią, że w klasztorze go nie chcą i sypią mu coś do jedzenia. Bo przecież nikt nie lubi świętszych od siebie. Ale trudno dać temu wiarę. Gdyby to jeszcze chodziło o jeden klasztor... Ale w trzech czy czterech? Nie, w takie spiski to ja nie wierzę.
– A ja akurat jestem w stanie dać wiarę. W klasztorach nie takie rzeczy się dzieją.
– Jesteś wciąż niepoprawnym antyklerykałem…
– Niestety, nie dano mi szansy, bym mógł się zmienić. Do sanatorium przyjeżdżali różni kościelni hierarchowie, więc się napatrzyłem. Wiesz, może i Pan Bóg specjalnie trzyma waszego kapucyna z dala od tego cyrku. Pewnie w klasztorze straciłby wiele ze swej świętości.
Doktor Guadagno uśmiechnął się, ale milczał. Skończyli posiłek i niespiesznie zajęli miejsca w samochodzie. Ciemnozielone korony pinii z parku Borghese kładły się cieniem na drodze prowadzącej do szpitala bonifratrów. Pod opiekę dobrych braci.
Edward Augustyn
| | |
|
DOLNY POKŁAD
KS data 13.03.2009, o 19:40 (UTC) | | Dolny pokład
Ołowiane niebo pękło, a w szarych szczelinach pokazały się pierwsze promienie wiosennego słońca. Po kilku dniach sztormowej pogody morze spotulniało tak nagle i niespodziewanie, że nawet starzy marynarze wychodzili na pokład i z niedowierzaniem spoglądali na łagodne fale, delikatnie uderzające o burtę.
Statek s/s „Berlin” z Neapolu do Nowego Jorku wreszcie mógł pokazać, co potrafi. Cztery silniki pracowały pełną parą, dwie ogromne śruby pruły morską toń, rozpędzając transatlantyk do prędkości siedemnastu węzłów. Z kominów buchał dym, za rufą kotłowała się biała kipiel.
Zbudowany przed dwoma laty transatlantyk potrafił przepłynąć ocean w dziesięć dni, co robiło wrażenie, bo jeszcze nie tak dawno podróż do Ameryki trwała prawie miesiąc. Kolos zabierał na pokład ponad trzy tysiące pasażerów, z czego ponad dwa i pół tysiąca w najtańszej, trzeciej klasie, na tak zwanym międzypokładzie.
Była niedziela, 10 kwietnia 1910 roku. Ojciec Marian Sobolewski, franciszkanin, profesor teologii moralnej i prokurator generalny zakonu, zarzucił ciepłą pelerynę na habit i wyszedł z kabiny. Spędził w Rzymie ostatnie sześć lat. Wykładał w międzynarodowym kolegium, odpowiadał za kontakty kurii generalnej z Watykanem, był postulatorem w procesach beatyfikacyjnych. Wkrótce wróci do Krakowa, ale wcześniej postanowił odwiedzić przyjaciół w Buffalo. To dobra okazja zobaczyć kawałek świata, zwłaszcza tego „nowego”, do którego ciągną rzesze wychodźców. Wraz z ojcem Dominikiem, Amerykaninem z Nowego Jorku, wykupili dwuosobową kajutę w pierwszej klasie.
Zbliżało się południe. Steward podawał kawę w salonie. Franciszkanin wolał jednak zaczerpnąć świeżego powietrza. Mijał ósmy dzień podróży, a dopiero dziś można było spokojnie stanąć na pokładzie i spojrzeć na morze.
– Padre! Czy można ojca na chwilę prosić? – usłyszał za sobą niepewny głos. Obejrzał się i zobaczył dwie zakonnice.
– Jestem siostra Agata, a to siostra Petronela. Ze zgromadzenia sióstr zmartwychwstanek. Z Kęt.
– Witam i bardzo się cieszę – ojciec Marian był najwyraźniej zaskoczony. – W czym mogę siostrom pomóc?
– Mamy chorego chłopca, u nas, w trzeciej klasie. Prawdę mówiąc, umierającego. Prosi o kapłana.
* * *
Przejście na dolny pokład zajęło im ładnych kilka minut. Najpierw długi korytarz wzdłuż kajut pierwszej i drugiej klasy, potem krętymi schodami w dół, znów korytarz przy kajutach oficerskich, kolejne schody, kajuty pozostałej załogi, wartownia, schody, maszynownia, ogłuszający ryk silników, kolejna wartownia, i wreszcie ciasny korytarzyk prowadzący na międzypokład.
W olbrzymim, ale niskim pomieszczeniu tłoczyło się blisko tysiąc osób. Leżeli na podłodze, na brudnych materacach albo na drewnianych pryczach poustawianych po obu stronach wąskiego przejścia. Mimo otwartych na oścież drzwi prowadzących na dolny pokład, w Sali unosił się ostry odór potu, brudu i wymiocin. Ojcu Marianowi zrobiło się gorąco. Zdjął pelerynę. Z kieszeni pod kapturem wyjął chusteczkę i przyłożył ją do nosa. Siostry prowadziły go przez labirynt wąskich przesmyków pomiędzy stertami toreb, pakunków, walizek poupychanych na każdym wolnym kawałku podłogi. Gdzieniegdzie trzeba było przeskakiwać przez koczujących w przejściu podróżnych. Jedni leżeli bez ruchu, zrezygnowani i nieobecni, można było po nich przejść, podeptać, nie przesunęliby się o centymetr. Inni, przeciwnie, reagowali agresją, wyczerpani nerwowo, doprowadzeni do kresu wytrzymałości. Kobiety krzyczały, mężczyźni kłócili się i szarpali, dzieci płakały.
Pasażerowie trzeciej klasy. Widział ich w porcie, jak radośnie machali czapkami i kapeluszami do żegnających ich bliskich. Za 45 dolarów dostali prawo do skrawka podłogi na międzypokładzie albo, przy dobrej pogodzie, na deskach dolnego pokładu. Raz na dzień wydawano im z okrętowego kotła ciepły, ale wątpliwej jakości posiłek. W toaletach i umywalniach nie było bieżącej wody – nalewana wieczorem, stała w zlewach przez cały kolejny dzień. W coraz brudniejszym ścieku ludzie się myli, prali, zmywali naczynia. Większość pasażerów cierpiała na chorobę morską. Wymiotowali na podłogę, zmywaną jeden raz dziennie, a właściwie polewaną wodą z wiader i wycieraną brudnymi szmatami.
Na taki bilet trzeciej klasy robotnik we Włoszech musiał pracować przez cały rok. Jeżeli oczywiście miał pracę. Ale większość z tysięcy biedaków szturmujących biura linii morskich nie miała ani pracy, ani pieniędzy. Jeśli ktoś z ich bliskich mieszkał w Ameryce, było łatwiej. Jedni posyłali pieniądze drugim. Ściągali za ocean rodziny i znajomych. W małych miasteczkach na południu Włoch nie było domu, z którego przynajmniej jedna osoba nie wyemigrowałaby za pracą.
Ale i ten, kto nie mógł liczyć na pomoc bliskich, miał szansę zrealizować swe marzenie o Nowym Świecie: wioski i osady dzień w dzień przemierzali agenci kompanii morskich i namawiali wieśniaków do wyjazdu. Wystarczyła niewielka zaliczka, podpisanie zobowiązania, że koszt podróży i zakwaterowania odpracuje się tam, na miejscu, i można było szykować się do drogi. Wiadomo, że ta pomoc nie była bezinteresowna. Inwestycja w nowego emigranta musiała się po wielekroć zwrócić. Dobrze, jeśli agent po wzięciu zaliczki nie zniknął jak kamfora. Zdarzało się też, że zamiast „szyfkarty” dawał niepiśmiennemu chłopu wyciętą z gazety reklamę kompanii morskiej i dopiero w porcie biedak dowiadywał się, że stracił majątek.
Z Neapolu i Palermo statki wypełnione biedotą odpływały co kilka dni. Każdego miesiąca kilkanaście tysięcy Włochów opuszczało swój kraj, by szukać szczęścia za oceanem. Pokusa poprawienia losu, własnego i najbliższych, była silniejsza od strachu, niepewności, trudów podróży, tęsknoty za bliskimi.
Siostry poprowadziły kapłana w najodleglejszy kąt sali. Przed dwoma dniami w pobliże ich prycz przeniesiono chorego, by mogły się nim opiekować także w nocy. Na brudnym sienniku leżał dwudziestoletni młodzieniec, a drobny, siwy mężczyzna troskliwie ocierał mu twarz mokrym ręcznikiem.
– To jego ojciec? – zapytał franciszkanin.
– Nie. Chłopiec jest sam. A ten, to zupełnie obcy człowiek. Gdzieś z Pietrelciny, koło Benewentu. Siedzi przy nim całymi dniami, każdej nocy dyżuruje z nami na zmianę. Mówił, że ma syna w podobnym wieku, który też ciągle choruje.
Młodzieniec leżący na sienniku miał na imię Salvatore, pochodził spod Avelino, jechał do kuzyna w Filadelfii. Nie wiadomo, na co był chory. Wedle relacji sióstr, zachorował jak wszyscy, na początku morskiej podróży. Potem strasznie osłabł, zagorączkował. Wezwany lekarz nic nie pomógł. Tłumaczył, że nie może zajmować się konkretnymi przypadkami, bo ma do przebadania w dziesięć dni prawie trzy tysiące osób. Powiedział, że wezmą go do szpitala na Ellis Island. Jeśli dopłynie. Podczas prawie każdego rejsu ktoś umierał. Nie robiło to na lekarzu ani załodze żadnego wrażenia.
– Ten dobry człowiek z Pietrelciny zajmował się nim od początku – dodała siostra Petronela. – On już trzeci raz płynie do Ameryki, wie jak to jest. Pocieszał go, podtrzymywał na duchu. A gdy kilka dni temu stan Salvatore’a się pogorszył, nie odstępuje od niego na krok. Inni się wystraszyli, mówią, że nie wiadomo, co to za choroba, może jakaś zakaźna? A on nic sobie nie robi z tego gadania.
Starszy mężczyzna odwrócił się w stronę nowo przybyłych. Ojciec Marian zobaczył jego oczy – czarne, błyszczące, energiczne, można by rzec wciąż młode. Tamten wstał na przywitanie.
– Traci przytomność – powiedział cicho i wskazał wzrokiem na chorego. – A tak bardzo chciał się wyspowiadać...
Franciszkanin dotknął głowy chłopca. Była rozpalona i mokra. Odmówił modlitwę.
– Wrócę po oleje święte – powiedział. – Proszę pójść ze mną, będzie mi łatwiej znaleźć drogę – zwrócił się do jednej z sióstr.
* * *
Wieczorem rozmawiał z ojcem Dominikiem o tym, co się wydarzyło. Twarz konającego chłopca, troskliwe spojrzenie wieśniaka, zaduch i smród międzypokładu, huk maszyn – to wszystko wryło mu się głęboko w pamięć. Był wstrząśnięty.
Ojciec Dominik pokpiwał trochę, że pierwszy od lat kontakt z normalnymi ludźmi, a nie tylko biskupami i kardynałami, musiał wywołać szok.
– To jest życie, którego nie widać z wysokości profesorskiej katedry czy watykańskiej dykasterii. Trzeba było dopiero zejść na dolny pokład. Ale przywykniesz – pocieszał. – I szybko zapomnisz. Będziesz musiał.
Siedzieli w wiklinowych fotelach wystawionych na taras salonu. Niebo rozpogodziło się całkiem, a czerwona kula zachodzącego słońca z wolna chowała się za wachlarzem obłoków.
Ojciec Marian pokręcił głową.
– Wiesz, zajmowałem się ostatnio beatyfikacją pewnego biskupa. Stara sprawa, średniowiecze. Pamięć o nim przetrwała przez wieki. Pewnie dlatego, że był świątobliwy i zacny. A może dlatego, że był biskupem… Kanonizujemy księży, biskupów, założycieli zakonów i zgromadzeń. Dbają o to ich duchowi synowie i córki. A o tych biedakach, choćby żyli ofiarnie, święcie i bez grzechu, nikt nie będzie pamiętał. Odejdą, jak tysiące innych ludzi zmagających się z życiem. Ci wszyscy z dolnego pokładu. Nie wiem, czy można o nich zapomnieć. Czy wolno tak po prostu przywyknąć...
Edward Augustyn
„Głos Ojca Pio” (nr 46/2007)
--------------------------------------------------------------------------------
Bohaterowie opowiadania
Chociaż opisane tu spotkanie jest fikcją literacką, wszystkie postacie występujące w opowiadaniu są autentyczne i rzeczywiście były pasażerami statku s/s „Berlin”, który przypłynął do Nowego Jorku 13 kwietnia 1910 roku. Potwierdzają to – zachowane w Archiwum Narodowym w Waszyngtonie – „listy pasażerów” z federalnej stacji imigracyjnej na wyspie Ellis Island u wybrzeży Nowego Jorku.
Pierwszą klasą rejs odbywali franciszkanie: o. Marian Sobolewski (lat 46, były gwardian krakowski, późniejszy prowincjał lwowskiej prowincji ojców franciszkanów) i o. Domenico Rentes (lat 53, zamieszkały w Albany, w stanie Nowy Jork). Na dolnym pokładzie (trzecia klasa) podróżowały dwie zakonnice z klasztoru zmartwychwstanek w Kętach – s. Petronela Krzyżewska (lat 30) i s. Agata Paluszczykówna (lat 33). Obie jechały do klasztoru w Chicago.
Wśród pasażerów trzeciej klasy był też Salvatore Capobianco (lat 20), zamieszkały w Fontanarosa koło Avelino. Zachorował w czasie rejsu, zmarł w szpitalu na Ellis Island 16 kwietnia 1910 roku.
Pasażerem w trzeciej klasie był także Grazio Forgione, tato Ojca Pio (lat 49, siwe włosy, ok. 160 cm wzrostu). Była to jego trzecia i zarazem ostatnia podróż zarobkowa do Ameryki.
Na temat emigracji Grazia Forgione nie mieliśmy dotychczas pewnych informacji. Dokumenty zachowane w amerykańskich archiwach pozwalają na bardziej precyzyjne ustalenie liczby i dat jego podróży. Wbrew rozpowszechnionej opinii, Zi’Razio wyjeżdżał nie dwa, ale co najmniej trzy razy do Stanów Zjednoczonych. Po raz pierwszy emigrował na przełomie wieku XIX i XX (dokładna data wyjazdu nie jest znana, powrócił do Pietrelciny w połowie 1903 roku). Drugi wyjazd, dotychczas kwestionowany przez biografów, miał miejsce w roku 1905. Trzeci wyjazd – to opisany w opowiadaniu rejs statkiem s/s „Berlin” w 1910 roku.
Obszerny artykuł Edwarda Augustyna na temat emigracji Grazia Forgione wraz z analizą odnalezionych dokumentów ukaże się w kolejnym tomie włoskiego czasopisma „Studi su Padre Pio”.
| | |
|
SZTUKA KOCHANIA
KRZYSZTOF CFCJ data 13.03.2009, o 19:38 (UTC) | | Opowiadanie z nowego cyklu w Głosie Ojca Pio. Kartki z kalendarza to sfabularyzowane historie, ale oparte na historycznych źródłach z czasów Ojca Pio. Dzięki nim możemy zobaczyć, jak wyglądał ówczesny świat i jak postrzegali rzeczywistość żyjący wówczas ludzie.
Pociąg relacji Neapol – Rzym zatrzymał się wśród obłoków pary, zgrzytu kół i okrzyków kolejarzy. Stacja kolejowa w Casercie w jednej chwili zapełniła się ludźmi. Sprzedawcy napojów i przekąsek zachęcali podróżnych do zakupów, wysiadający wołali na bagażowych, odjeżdżający żegnali się z bliskimi, dzieci biegały po peronie i hałasowały. Zawiadowca tubalnym głosem napominał ociągających się pasażerów, a wychylony z okienka maszynista zagadywał do roześmianych panien, które towarzyszyły grupie mężczyzn oglądających z zainteresowaniem ogromny i nietypowy parowóz. Nowoczesna lokomotywa prototypowej serii 670, zwana potocznie „krową”, przyciągała uwagę wszystkich obecnych na dworcu. Jej przejazd przez Casertę był nie lada wydarzeniem, bo na co dzień kursowała z Mediolanu do Rzymu. Była prawie dwukrotnie dłuższa od zwykłych lokomotyw, zwanych „burbonkami”, i mogła rozwijać oszałamiającą na owe czasy prędkość 120 km/godz. Ale jej „odwrócona” konstrukcja – najpierw kabina a potem kocioł – nie znajdowała uznania w oczach znawców i sympatyków kolei.
Było niedzielne popołudnie 16 listopada 1902 roku. Antonio Esposito wysiadł z wagonu pierwszej klasy i sprężystym krokiem poszedł w stronę budynku stacji. Za wielkimi dworcowymi oknami połyskiwała w zachodzącym słońcu kopuła pałacu króla Karola III Burbona, w którym teraz urządzono prefekturę. Nachalni przewodnicy zaczepiali podróżnych, zwłaszcza wyglądających na cudzoziemców, oferując im zwiedzanie królewskiego parku oraz przejażdżkę do Casertavecchia, średniowiecznej dzielnicy miasta. Wyrastali jak spod ziemi, gestykulowali, błagali, zabiegali drogę, nie zniechęcali się nawet kategoryczną odmową. Rodzice Antonia, którzy prowadzili niewielki hotel w Pozzuoli, nad Zatoką Neapolitańską, zatrudniali wielu takich naganiaczy. Zresztą i on sam w młodości zmuszany był do szukania klientów w tak niewybredny sposób. Teraz patrzył na ten proceder z nieukrywanym obrzydzeniem.
Do odjazdu pociągu do Benewentu była niespełna godzina. Antonio zasiadł w dworcowej restauracji i rozłożył niedzielne wydanie „Il Mattino”. W trakcie lektury kątem oka zauważył, jak dwie młode damy, dość prowincjonalnie ubrane, siedzące przy sąsiednim stoliku, mało dyskretnie mu się przyglądają i wymieniają ciche uwagi, bez wątpienia dotyczące jego osoby. Nie miał zwyczaju udawać, że nie zauważa niestosownego zachowania, odłożył zatem gazetę i popatrzył na nie wyniośle, po czym ukłonił się z powagą. Panie odkłoniły się, jedna z widocznym zawstydzeniem, druga zaś z nieśmiałym uśmiechem. Teraz ją poznał. Poderwał się, o mało nie przewracając krzesła.
– Panna Nunzia?
Dziewczyna rozjaśniła się uśmiechem.
– Przepraszam! Najmocniej przepraszam, że nie poznałem! To znaczy, że w pierwszej chwili... Minęło już tyle lat… Choć wcale się pani… wcale się nie zmieniłaś – plątał się coraz bardziej.
Podszedł do stolika i zwrócił się do drugiej damy: – Pani pozwoli, Antonio Esposito, profesor tytularny liceum Giannone w Benewencie.
– Pelegrina Silvestri – odkłoniła mu się dziewczyna, ale ten już nie słyszał, już patrzył na swą dawno niewidzianą znajomą. – Nunzia… Jak się cieszę!
***
Nunzia Orlando, pochodząca z Piana Romana, spędzała w dzieciństwie i młodości wakacyjne miesiące u wujostwa w Pozzuoli, w sąsiedztwie rodzinnego domu Antonia Esposito. Jako dzieci biegali razem nad zatokę albo do jeziora Grande, albo jeszcze dalej, aż do Baia, do term Nerona, gdzie z grot wynosili w kubkach wodę tak gorącą, że parzyła dłonie. Szli do ruin świątyni Diany albo siadali na stopniach greckiego amfiteatru. Jeździli do Neapolu zwiedzać akwarium, gdzie dotykali elektrycznej płaszczki, aż przechodziły ich dreszcze. Albo, gdy już nie uchodziło być tylko we dwoje, szli w grupie rówieśników nad jezioro Averno, siadali u wejścia do groty Sybilli, gdzie według legend znajdowało się zejście do piekieł, a on czytał jej i tłumaczył Wergiliusza.Antonio patrzył teraz na roześmianą twarz Nunzii, która opowiadała coś o celu swojej podróży, i wydawało mu się, że to wszystko wydarzyło się wczoraj.
– Wiesz – przerwał jej w pół słowa – gdy jestem w domu, chodzę czasem nad Averno, siadam i czytam.
– Jak przed laty, „Eneidę”? – uśmiechnęła się dziewczyna.
– Nie. Raczej Owidiusza.
Z satysfakcją zauważył, że policzki Nunzii oblał lekko widoczny rumieniec.
– Mój mąż też czyta Owidiusza. To jego ulubiony poeta.
– Wyszłaś za mąż? Nie wiedziałem... – Antonio wygładził kołnierz żakietu i poprawił fular. – No, oczywiście. Minęło tyle lat… I pewnie twoim mężem jest któryś z tych bogatych ziemskich właścicieli?
– Nie. Mój mąż jest nauczycielem.
– Ach, nauczyciel! To tak jak ja – roześmiał się Esposito. – A gdzie uczy? W jakiej szkole?
– Mieszkamy w Pietrelcinie. Uczy w szkole podstawowej.
Usta Antonia wydęły się w ironicznym uśmiechu: – A więc zostałaś żoną wiejskiego nauczyciela? Milcząca dotąd Pelegrina Silvestri, ze zdumieniem przysłuchująca się tej dziwnej wymianie zdań, uznała za słuszne włączenie się do rozmowy.
– Angelo Cŕccavo, mąż Nunzii, jest bardzo dobrym i szanowanym nauczycielem. Uczy w Pietrelcinie, Ceretto i San Nicola. Ale przede wszystkim jest dobrym człowiekiem, który w nauczanie dzieci wkłada całe swoje serce.
– Pewnie nawet czyta im „Serce” de Amicisa i patetyczne pieśni Leopardiego? Kochane panie, tak się uczyło dwadzieścia lat temu… Wolałbym, by nauczyciele byli bardziej wyedukowani.
Nunzia spojrzała na niego bardzo poważnie: – Tak, czyta im „Serce”, bo uczy ich, jak kochać Włochy i szanować ludzi. Uczy ich, że wierność, uczciwość i honor są ważniejsze niż pieniądze i tytuły. Zapadło kłopotliwe milczenie. Na szczęście kierownik stacji zapowiedział już odjazd pociągu do Benewentu. Antonio pomógł paniom zabrać rzeczy, a gdy okazało się, że również one miały wykupione miejsca w pierwszej klasie, zaproponował swe towarzystwo w dalszej podróży. Pociąg stał na peronie. Kolejarze podczepiali drugą lokomotywę z tyłu składu, jako że początkowy odcinek drogi był bardzo stromy. Do każdego przedziału wchodziło się bezpośrednio z peronu, Antonio znalazł wolne miejsca, otworzył drewniane drzwi i pomógł damom wejść po schodkach. W pierwszej klasie przedziały były czteroosobowe, zajęli we troje jeden i nikt nie przeszkadzał im w dalszej rozmowie.
– A zatem Pietrelcina – zagaił Esposito, gdy tylko wygodnie rozsiedli się w fotelach obitych ciemnoczerwoną tkaniną. – Znam tam jednego człowieka, waszego nowego proboszcza.
– Don Salvatore Pannullo, nasz krajan – ucieszyła się Nunzia.
– Był profesorem w moim liceum ponad dwadzieścia lat. Wykładał też w seminarium. Zawsze go ceniłem, nie jako księdza, bo cóż mi do tego, ale jako świetnego znawcę literatury. Wyrastał ponad cały ten kościelny motłoch i za karę zesłano go na wiejską parafię.Panie milczały. Widział ich zmieszanie, zresztą jego słowa właśnie na to były obliczone.
– Nie poważa pan zbytnio naszego miasteczka – odezwała się z przekąsem panna Silvestri.
– Pan Esposito nie wierzy, że poza Rzymem, Neapolem czy Benewentem mogą dziać się dobre i wielkie rzeczy – dodała Nunzia.
– Z całym szacunkiem, drogie panie. Ale cóż wielkiego można robić w Pietrelcinie? Prawdę mówiąc, Antonio Esposito w ogóle nie wierzył, że ludzie mogą zrobić coś dobrego i wielkiego. Miał dopiero trzydzieści lat, ale życie go mocno rozczarowało. Stracił wiarę w Boga, przynajmniej w to, że ma On jakikolwiek wpływ na nasz los. Stracił wiarę w naukę, gdy okazało się, że nie potrafi wytłumaczyć rzeczy naprawdę ważnych. I przestał wierzyć w człowieka. Inaczej – nie wierzył w ludzi, których uważał raczej za ciemny, godny wzgardy lud. Jedynie wybitna jednostka miała jakąkolwiek wartość i mogła zmieniać świat. Skoro zawiodła religia, Kościół, monarchia, demokracja, prawica i lewica – jedynie ktoś wyjątkowy mógłby przywrócić porządek i prawo, nawet jeśli sam miałby stanąć ponad prawem, ponad porządkiem, ponad moralnością.
Zatrzymali się na stacji Maddalino Superiore, gdzie odczepiano zapasową lokomotywę. Korzystając z dłuższej przerwy, obsługa pociągu dolewała gorącej wody do grzejników w przedziałach. W listopadowe wieczory robiło się zimno.
***
– A co u Ciebie? – Nunzia próbowała zmienić temat rozmowy. – Masz rodzinę?
– Nie. Jestem sam. Ale to cena, którą trzeba zapłacić, jeśli chce się coś osiągnąć. Rodzina ogranicza.
– Miałeś takich wspaniałych przyjaciół w Pozzuoli…
– Zostali tam i prowadzą te swoje restauracje, hotele, pensjonaty, naganiają klientelę. Mam stanowisko, jestem szanowany, wiele osób chciałoby się ze mną zaprzyjaźnić, ale pewnie się panie domyślają, co za tym stoi. Przyjaźń można kupić, zresztą miłość też…
– Pamiętam, że studiowałeś fizykę – Nunzia znów próbowała zmienić temat. – Masz tytuł profesora, to chyba rzadko spotykane, by nauczyciel ścisłego przedmiotu zdobył królewską nominację?
Esposito został mile połechtany tym pytaniem.
– Masz rację, wykładowcy fizyki, chemii czy przyrody są niedoceniani. Najczęściej otrzymują dożywotnio etat nauczyciela kontraktowego, z najniższym uposażeniem. Ale to ci, którzy kończyli nauczycielskie seminaria. Ja ukończyłem Wydział Nauk na uniwersytecie w Neapolu i dwuletnią szkołę pedagogiczną, dawniej zwaną „szkołą normalną”. Stanąłem do konkursu profesorskiego w Benewencie i wygrałem go w cugach. Jestem więc wyjątkiem potwierdzającym regułę. Powiedziałbym nawet: wyjątkiem, który nie podlega regułom. Dodam, że zostałem również powołany na stanowisko inspektora oświaty dla całej prowincji. Może więc kiedyś odwiedzę i Pietrelcinę, by skontrolować pracę twego męża? To jedyny nauczyciel w miasteczku?Nunzia uśmiechnęła się.
– W szkole publicznej jest on i pani Chiarina Amarante. Uczą wszystkiego – pisania, czytania, kaligrafii, oprawiania książek. Ale są jeszcze szkoły prywatne. Jedną z nich prowadzi don Domenico Tizzani, drugą...
– Tizzani? – wpadł jej w słowo Antonio. – Czy to ten słynny ksiądz, co się ożenił na stare lata? Było o nim głośno nawet w Benewencie? No, jeśli jest takim samym nauczycielem, jak był księdzem, to gratuluję...
Nie doczekawszy się żadnej reakcji ze strony towarzyszek podróży, Antonio ciągnął dalej.
– Znam ja dobrze te wiejskie szkoły prywatne! Wszyscy płacimy za głupie pomysły ministrów Casatiego i Coppino. Co minister, to reforma oświaty! Szkoła publiczna miała być obowiązkowa, przynajmniej przez pierwsze dwa lata, i darmowa. Tymczasem wystarczy, by rodzice zadeklarowali, że dziecko uczy się prywatnie albo w domu, i obowiązek szkolny diabli wzięli. Nikt tego nie kontroluje. Byle kowal, szewc albo były klecha uczy dzieci czytać. Burmistrzowie mają w nosie edukację. Powinni sprawdzać, czy dziecko objęte jest regularnym nauczaniem już od szóstego roku życia. Ale skoro rodzice, sami analfabeci, poradzili sobie bez szkoły, to i dzieci na naukę nie poślą. Zwłaszcza na wsi, gdzie pasienie krów i owiec ważniejsze jest od czytania i pisania.– Ojciec panny Silvestri jest burmistrzem Pietrelciny – wtrąciła z rozbawieniem Nunzia. – A mój mąż również prowadzi szkołę prywatną. Nie będąc wcale ani szewcem, ani kowalem.
– Mój ojciec co roku pyta rodziców, czy dzieci chodzą do jakiejkolwiek szkoły – panna Silvestri poczuła się dotknięta uwagami Antonia. – Ale jeśli prawo daje możliwość nauki przy rodzinie, to kto chce, może z niego korzystać. Dziecko uczone w domu i tak musi zdać egzamin z czytania i pisania przed ukończeniem dwunastego roku życia. Cóż więcej może zrobić burmistrz?
– Zaraz pani powiem, co może zrobić – Esposito nie lubił, gdy ktokolwiek kwestionował jego zdanie, a już szczególnie, gdy robiła to kobieta. – Szkoły podstawowe podlegają gminom, prawda? I w jakich warunkach uczą się dzieci? Jeżdżę wiele po prowincji, wizytując szkoły, więc widzę. Siedzą w zawilgoconych i zimnych salach, bez dostępu do toalety i bieżącej wody. Szerzą się choroby zakaźne. Na jednego nauczyciela przypada do sześćdziesięciu uczniów. Edukacja kończy się na dwóch latach, powinna być jeszcze klasa trzecia – dla chłopców wieczorami, dla dziewcząt w niedziele – ale na to nigdzie nie ma pieniędzy. Klasy czwarta i piąta miały być zorganizowane w każdej większej gminie, ale skoro są nieobowiązkowe, nikt się tym przejmuje.
A co do tych, pożal się Boże, szkół prywatnych – tu popatrzył na Nunzię – zdania nie zmieniam. Choć racja, że w wiejskiej szkole, czy to publicznej, czy prywatnej, uczą jednakowo źle.
– Mój mąż prowadzi też naukę na poziomie klasycznego gimnazjum – powiedziała zaczepnie Nunzia. – Realizuje taki sam trzyletni program, jak gimnazjum państwowe. Uczy łaciny, literatury, historii i filozofii. Matematykę, fizykę i nauki przyrodnicze wykłada młody ksiądz, don Nicola Caruso. Uczniowie z powodzeniem zdają do liceum w Benewencie. Mamy jednego studenta medycyny, a teraz kolejny chłopiec przygotowuje się do studiów w seminarium.Antonio pogardliwie wydął usta.
– Tradycyjna ścieżka małomiasteczkowego awansu: albo na księdza, albo na lekarza, albo na adwokata…
– Osobliwy z pana człowiek – odezwała się Pelegrina Silvestri. – Czy jest coś w innych ludziach, co przyjmuje pan bez drwiny i pogardy?
– Gdyby pana Esposito postawić na dworcu w Casercie, wzbudziłby większe zainteresowanie niż ta olbrzymia lokomotywa – zażartowała Nunzia.Antonio nie przywykł do żartów na swój temat.
– Barbarus hic ego sum, qui non intellegor ulli – powiedział. A widząc ich zdziwienie i domyślając się, że nie zrozumiały, dodał: – „Jestem tu za barbarzyńcę, którego nikt nie rozumie”. Owidiusz, „Żale”, księga piąta. Zapewniam jednak panie, że nowy wiek będzie należał do osób takich jak ja.Nunzia spuściła wzrok. Przez chwilę wszyscy wsłuchiwali się w równomierny stukot kół pociągu. Zapadł zmierzch. Minęli Vitulano, do Benewentu pozostało im może kilka minut.
Antonio wiedział, że za chwilę weźmie dorożkę i każe się zawieźć do pustego i zimnego mieszkania. One zaś wsiądą do pociągu do Campobasso. Tak skończy się to nieoczekiwane spotkanie po latach. A przecież pamiętał, że kiedyś z nikim tak dobrze mu się nie rozmawiało, z nikim tak się nie rozumiał, jak z Nunzią Orlando. Jak bardzo ludzie się zmieniają, pomyślał. Szkoda.
***
– Życzę ci, żebyś zawsze miał wokół siebie bliskich ludzi, drogi Antonio – powiedziała Nunzia na pożegnanie.
– Zdziwisz się, ale do szczęścia nie potrzeba mi ludzi. Wystarczą ideały i marzenia. Dopiero gdy z nimi trzeba się rozstać, odczuwamy pustkę i samotność.
- A miłość?
- Widocznie nie miałem jeszcze szczęścia - uśmiechnął się Antonio.
– Ut ameris, amabilis esto – Nunzia spojrzała na niego z ukosa. A widząc jego zaskoczenie, przetłumaczyła: "Jeśli chcesz być kochanym, bądź wart miłości". Owidiusz, „Sztuka kochania”, księga druga.
Edward Augustyn
"Głos Ojca Pio" (nr 45/2007)
--------------------------------------------------------------------------------
Nauczyciele Ojca Pio (i inni bohaterowie opowiadania)
Francesco Forgione nigdy nie chodził do szkoły publicznej, mimo że była w tych czasach obowiązkowa. Uczył się prywatnie.
Mandato Saginario, zwany Petteranacanne – rolnik, sąsiad rodziny Forgione. Uczył dzieci wieczorami alfabetu. Brał za naukę pół lira na miesiąc.
Cosimo Scocca – rolnik, miał ukończone pięć klas szkoły podstawowej. Był drugim nauczycielem dziesięcioletniego Francesca w zakresie czytania i pisania.
Don Domenico Tizzani (1841-1910) – ksiądz z Pietrelciny, który w wieku 55 lat rzucił sutannę, ożenił się z Diodorą Cocca i miał z nią córkę Assuntę. Prowadził prywatną szkołę na parterze swego domu przy via Caracciolo. U niego Francesco Forgione przerobił materiał z zakresu szkoły podstawowej. Nauka kosztowała 5 lirów na miesiąc. Ojciec Pio bardzo ciepło go wspominał. Odwiedził go po swych prymicjach, gdy Tizzani był już ciężko chory. Ekskomunikowany ksiądz wyspowiadał się i poprosił o powrót na łono Kościoła.
Don Angelo Cŕccavo (1869-1944) – nauczyciel w szkole publicznej w Pietrelcinie i sąsiednich wioskach. Absolwent seminarium nauczycielskiego w Benewencie. Prowadził też szkołę prywatną w domu przy via Roma. Znawca literatury i łaciny. W jego szkole Francesco Forgione ukończył naukę na poziomie niższego gimnazjum, co było warunkiem przyjęcia do zakonu i kontynuowania nauki w seminarium. Angelo Cŕccavo był żonaty z Nunzią Orlando z Piana Romana. W szkole Cŕccavo przedmiotów ścisłych uczył młody ksiądz don NIcola Caruso.
Don Salvatore Panullo (1849-1926), zwany przez mieszkańców Pietrelciny „wujkiem Torre” (Zi’Torre) – był proboszczem w czasie, w którym rozgrywa się akcja opowiadania. Profesor literatury pięknej w liceum Giannone w Benewencie, wykładowca w seminarium duchownym w Catanzaro. W 1901 roku decyzją biskupa zakończył karierę naukową i został mianowany proboszczem w swym rodzinnym mieście.
Aleksandro Silvestri – adwokat, burmistrz Pietrelciny w latach 1900-1907.
Ť poprzedni artykuł następny artykuł ť
| | |
|
KARTKI Z KALENDARZA
KS.CFCJ data 13.03.2009, o 19:34 (UTC) | | Aleksander Wat u Ojca Pio. Spowiedź poety
Autobus z Foggii, niemiłosiernie zatłoczony, resztką sił wtoczył się na przystanek, z trudem łapiąc oddech po męczącej podróży. Każdy jego układ prychał, świszczał i strzelał, a chmura czarnych spalin, przyduszona przez ciężkie, nieruchome i rozgrzane południowym słońcem powietrze, tracąc nadzieję na najmniejszy choćby powiew wiatru, który uniósłby ją w górę, chowała się pod podłogę, pod koła, pomiędzy wystawione na chodnik walizki pasażerów, aż w końcu, zrezygnowana, opadała na kamienną kostkę, tworząc kolejną warstwą klejącego się brudu.
Uwięzieni od godziny w dusznym wnętrzu ludzie tłoczyli się teraz przy drzwiach, chcąc jak najszybciej rozprostować kości i zaczerpnąć powietrza. Wysiadanie trwało w nieskończoność. Staruszki z tobołkami powoli i z wysiłkiem stawiały opuchnięte nogi na stopniach pojazdu. Kalecy o kulach potrzebowali pomocy, by bezpiecznie zejść na dół. Jedni podtrzymywali ich trzęsące się ciała, inni próbowali pomóc słowem i krzykiem, ostrzegając i napominając, żeby ostrożniej, wolniej, bardziej w prawo, jeszcze trochę...
W gwarnym tłumie wysiadających na przystanku w San Giovanni Rotondo stanął mężczyzna niespełna sześćdziesięcioletni, o charakterystycznej, aczkolwiek nietypowej powierzchowności: głowę miał raczej trójkątną, uszy odstające, włosy miejscami mocno posiwiałe, zaczesane do tyłu i z wyraźnymi zakolami. Jego twarz wykrzywiona była grymasem ni to uśmiechu, ni bólu; lewe oko, wyraźnie większe, uwydatniała jeszcze podniesiona wysoko brew. Usta miał cały czas lekko rozchylone i podobnie krzywe, nos szeroki i płaski.
Towarzyszyła mu kobieta, troskliwie przytrzymująca go za rękę. Pewnie nie była od niego wiele młodsza – jej cera, twarz i dłonie, choć zadbane, nie ukrywały ani upływu lat, ani trudów życia, a przecież zachowywała wciąż dziewczęcy urok i delikatną urodę. Musiała być piękną kobietą.
Aleksander Wat i jego żona Paulina, znana bardziej jako Ola, przyjechali wiosną 1957 roku „do padre Pio”, jak mówiło się w Rzymie. Polski pisarz, poeta, filozof, dręczony był chorobą od ponad czterech lat. W styczniu 1953 roku w Warszawie doznał wylewu udaru mózgu. Jak mówili na mieście: „trafił go szlag”, co wielu dawnych znajomych przyjęło pewnie z ulgą, bo jego śmierć, której szybko się spodziewali, byłaby im na rękę (od 1949 roku uchodził za osobę niebezpieczną, jako że publicznie obnosił się ze swą wrogością do komunizmu). Znajomość z nim mogła drogo kosztować, zatem wielu jego dawnych przyjaciół przechodziło na drugą stronę, widząc go na ulicy. Zresztą i jego sposób bycia nie zachęcał do nawiązywania bliższych kontaktów – potrafił być szorstki, wyniosły, bezwzględnie krytyczny, wręcz szyderczy. Nie umiał rozmawiać z ludźmi, których nie cenił. Tych zaś, z którymi chciałby wejść w dyskurs, nie było wielu.
Przed wojną był znanym polskim komunistą. Porzucił ideologię, gdy tylko spostrzegł, że oparta jest na fałszywych założeniach – na kłamstwie, mówiąc wprost – którego tragiczną, ale przecież logiczną konsekwencją był stalinowski terror, oficjalnie przedstawiany jako wprowadzanie raju na ziemi.
Wat poczuł go na własnej skórze w sowieckich więzieniach, w których spędził blisko dwa lata, i na zsyłce. Wrócił odmieniony, nawet z etykietą pisarza religijnego czy katolickiego, przed którą bronił się, jak mógł, bo nie uważał jej ani za prawdziwą, ani za do czegokolwiek potrzebną.
Żyd z pochodzenia, z rodziny o pięknych chasydzkich tradycjach, częściej jednak zabierany był przez nianię do kościoła na nieszpory niż przez ojca do synagogi. Uważał się za niewierzącego, przyjmując postawę absolutnego sceptycyzmu, w której przecież długo nie wytrzymał, bo prowadziła wprost do uznania bezsensu życia, a przed tym mimowolnie się bronił.
W więzieniu na lwowskim Zamarstynowie, pierwszym, do jakiego trafił w styczniu 1940 roku, zrozumiał, że wiara chrześcijańska, którą dobrze już znał, a nawet religia katolicka, z którą nie miał dotąd szczęścia, to nie hipokryzja warszawskich kanoników ni sienkiewiczowsko-narodowa bigoteria; ani zapiekła antysemicka krucjata ks. Trzeciaka, ni infantylna dewocja Rycerza Niepokalanej. Tym bardziej nie teologiczne rozprawy i filozoficzne sylogizmy. To – po prostu – najgłębsze pragnienie człowieka, którego żaden oprawca nie jest w stanie zakazać, zabronić, zdusić; jedno z niewielu, pozwalających zachować godność nawet w największym upodleniu. To potrzeba, która będąc najbardziej wewnętrzną, domaga się uzewnętrznienia, wyrazu, gestu. Płakał, gdy współwięźniowie odmawiali na głos modlitwy i śpiewali maryjne pieśni, bo nie umiał się modlić. Leżąc na pryczy, powtarzał łacińskie średniowieczne hymny, Dies Irae i Stabat Mater, których uczono go jeszcze w gimnazjum; odnajdywał w nich także swoje cierpienie, ból rozłąki, niepokoju o los żony i dziecka.
Najpierw uwierzył w szatana, którego spotykał w czasie nocnych przesłuchań w pokoju enkawudzistów, realnego i namacalnego w swej sile i inteligencji, w precyzyjnie działającym mechanizmie Łubianki. A wtedy już tylko krok dzielił go od uwierzenia w Boga. Tyle że on, Aleksander Wat, jeszcze nie wierzył, że uwierzy.
Po wojnie skazano go na milczenie. Zbyt otwarcie mówił o kłamstwie komunistycznej ideologii i terrorze sowieckiej władzy. Poczucie obcości i odrzucenia, które było w nim zawsze, jeszcze się pogłębiło. Nigdy nie był „na czasie” – gdy kiedyś trzeba było być Polakiem-katolikiem, on uważał się za żydowskiego ateistę, a gdy teraz opłacało się być żydowskim komunistą, przyjął chrzest i uchodził za katolickiego dysydenta. Przekonania o niedopasowaniu i inności dopełniała niespotykana erudycja, w której nie miał równych, oraz trudny charakter. Potrafił zrazić się byle czym: drobnym gestem, przypadkowym słowem, jakimś estetycznym felerem... Miało się nieraz wrażenie, że te wszystkie urazy, kaprysy i rozdrażnienia, to odgradzanie się poprzez krytykę, szukanie dziury w całym, czepianie się szczegółu ze szkodą dla istoty rzeczy, są tylko pretekstem, przykrywką, mechanizmem obronnym przeciwko zbrataniu, uzależnieniu, związaniu, zamknięciu, postawieniu tego jednego brakującego kroku.
Odratowany po ataku epilepsji, przez lata zmagał się z lekkim paraliżem lewej części twarzy i okropnymi bólami głowy, które uniemożliwiały jakąkolwiek pracę. Medycy byli bezradni i poza podawaniem środków przeciwbólowych nie mieli pomysłu na leczenie. A chociaż zdiagnozowano jego chorobę jako zespół Wallenberga, sam Wat skłonny był uważać, że to pozostałość po sowieckich więzieniach, i bardziej niż lekarza potrzebowałby egzorcysty. Diabeł ukąsił do przed laty, w czasach flirtu z komunizmem, a przecież on łatwo nie wyrzeka się swych zdobyczy.
Znajoma zakonnica z Lasek wspomniała mu kiedyś o włoskim kapucynie-cudotwórcy, do którego ze wszystkich stron ciągną tłumy wiernych i wielu wraca uzdrowionych, a im bardziej władze kościelne próbują zrobić z niego szarlatana, tym większą cieszy się sławą.
Wat uwierzył, że zakonnik ze stygmatami uwolni go od cierpienia, jeśli nie fizycznego, to choćby duchowego. Ola tym razem była bardziej sceptyczna – dziwne, bo przecież to ona zawsze była bardziej otwarta na Boże działanie. Może dlatego, że wojenne przeżycia, tułaczka z kilkuletnim synem po stepach Kazachstanu w poszukiwaniu męża, otarcie się o śmierć z głodu i mrozu nauczyły ją, że tak naprawdę człowiekowi bardziej niż cudu, który uwalnia od cierpień, potrzeba siły pozwalającej te cierpienia na co dzień znosić. A może po prostu lepiej znała swego męża niż on sam i spodziewała się, że to znowu jakaś idée fixe, która rozbije się w zetknięciu z rzeczywistością, powszechnością, fizycznością i skończy kolejnym rozczarowaniem albo i większą katastrofą.
Jednak przyjaciele w Rzymie kusili opowieściami o niezwykłych uzdrowieniach za sprawą padre Pio. Zachęcał do podróży sam Ignazio Silone, pisarz i intelektualista, którego trudno podejrzewać o fanatyzm i wiarę w zabobony. Spośród jego znajomych wielu zawdzięczało kapucynowi powrót do zdrowia czy też pomoc w skomplikowanych sprawach. W Taorminie pewna właścicielka hotelu, która od lat organizowała pielgrzymki do San Giovanni Rotondo, wypożyczyła Watowi rękawiczkę stygmatyka, przesiąkniętą krwią i jodyną, którą całą noc przykładał do obolałej głowy, co jednak nie przyniosło żadnego skutku. Znajomy baron napisał mu list polecający do zakonników – klamka zapadła.
***
Do hotelu, gdzie taormiński baron zarezerwował im pokój, nie było daleko. Gdy odpoczęli nieco po podróży, wybrali się na zwiedzanie miasteczka, a potem do klasztoru, cztery kilometry nowo budowaną drogą, jeszcze niedawno przebiegającą przez puste pola, a teraz obrastającą domami, hotelami, restauracjami. Cud gospodarczy, który według prasy odmieniał powoli Włochy, tu już się dokonał i to bynajmniej nie za sprawą polityków czy ekonomistów.
Z daleka wzrok przyciągała monumentalna sylwetka szpitala z białego marmuru, oddanego do użytku przed dwoma laty, w której cieniu ginął nie tylko maleńki kościółek i klasztor, ale i nowy, większy kościół, jeszcze w budowie, w rusztowaniach, który pomieści tysięczne tłumy odwiedzające to święte miejsce.
List polecający zaadresowany był do ojca Agostina, dobrodusznego staruszka, wieloletniego przełożonego i spowiednika cudotwórcy. Wiekowy kapucyn przyjął ich życzliwie, świetnie znał francuski, obiecał pomoc w dotarciu do padre i tłumaczeniu z dialektu, jakim posługiwał się stygmatyk. Ustalili szczegóły pobytu, a potem przywołana zakonnica oprowadziła ich po olbrzymim, nowoczesnym i robiącym wrażenie szpitalu. Do hotelu wrócili na kolację, którą zjedli w sali wypełnionej nie tylko gośćmi, ale i tłumem miejscowych, schodzących się co wieczór na telewizję. Poprosili o obudzenie o czwartej rano i poszli do pokoju.
***
Mimo zmęczenia nie mógł zasnąć. Głowa bolała go coraz bardziej. Ból rozpychał czaszkę od środka, dobijał się do każdej kostki. Zażył lekarstwo i czekał. Wsłuchiwał się w równy oddech śpiącej żony. W sąsiednich, pewnie pustych pokojach, wiatr uderzał w niezamknięte okiennice. Szła burza. Zamknął oczy. Kiedy się ocknął, za drzwiami słychać było równomierne, głuche kroki strażnika. Tam i z powrotem, tam i z powrotem... Leżał w ciemności, nasłuchując. Po chwili dotarło do niego, że to tylko monotonny odgłos korytarzowego zegara. Obudził Olę. Dochodziła czwarta.
Gdy zeszli na ulicę, strumień postaci okutanych w szale, koce i pledy płynął w stronę klasztoru. Zimny wiatr ani na chwilę nie ustawał. W milczeniu doszli na kościelny plac. Do piątej zebrało się ze sto osób. Gdy otwarto bramę, wszyscy rzucili się do wejścia. Rwąca rzeka wciągnęła ich do środka, pchała to w jedną, to w drugą stronę. Uwolnili się z ciżby i zostali z tyłu. Walka o miejsca trwała dobrych parę minut, wśród krzyków dewotek i płaczu dzieci. Ludzie zajmowali każdy wolny skrawek podłogi, byle bliżej, najlepiej tuż obok ołtarza, na wyciągnięcie ręki. O piątej wyszedł do mszy padre Pio.
Wat wpatrywał się w niego z odległości może dziesięciu metrów. Ponad głowami widział spiczasto zakończony ornat i ręce w wełnianych półrękawiczkach, które opędzały się od chmary much. Rwetes ucichł, zakonnik modlił się długo i w skupieniu. Cierpiał. Z jego piersi od czasu do czasu wydobywał się spazm, a pochylona postać i rozpostarte ręce były jak wierzba płacząca z ulicy Rozbrat...
Gdy wracał do zakrystii, posługujący mu braciszek rękami rozgarniał nacierający z każdej strony tłum, bo wszyscy chcieli go dotknąć, pogłaskać, pocałować. Od ołtarza wyczytano nazwiska osób zgłoszonych do spowiedzi: mężczyźni spowiadali się w zakrystii, kobiety czekały na swoją kolej w kościele. Watowie wrócili do hotelu.
Przed dziewiątą byli ponownie w klasztorze. Ojciec Agostino wprowadził gościa z Polski za klauzurę, gdzie w korytarzu czekała już, w ustawionym szpalerze, niewielka grupa mężczyzn. Padre Pio wracał po spowiedzi do celi. Był poinformowany o wizycie gościa zza „żelaznej kurtyny”, bo zatrzymał się na chwilę, uśmiechnął, położył dłoń na jego głowie. „No i jakżeście się tam, w Polsce, pozbyli tych Rosjan?” – zapytał. Ale zanim ojciec Agostino przetłumaczył pytanie, a pisarz z Polski zdążył cokolwiek odpowiedzieć, chcąc przecież rzecz wyjaśnić dogłębnie i z niuansami, padre pobłogosławił go i odszedł.
Emocje opadły. Wat wyszedł przed kościół tyle samo przejęty, co poirytowany. Miał nadzieję usłyszeć coś więcej niż stereotypowe pytanie, takie samo, jakie zadawali mu sprzedawcy błyskotek na weneckim Rialto. Spodziewał się, że słynny cudotwórca, o którym mówią, że ma dar czytania w sercach, dojrzy, co dzieje się w jego skołatanej duszy. Ale może spodziewał się zbyt wiele po krótkim spotkaniu? Mimo narastającego rozdrażnienia, mimo przerażonego spojrzenia żony, która już widziała, że sprawy idą w złym kierunku, czuł, że jakaś dziwna siła każe mu się zatrzymać, cofnąć, spróbować jeszcze raz, inaczej. Wrócił do kościoła. Poszedł prosto do zakrystii, gdzie zapisywano na następny dzień do spowiedzi.
Wracali powoli do hotelu. Minęli szpital, w którym, jak wcześniej zauważyła Ola, nie było ani jednego kwiatka. Ludzie mówili, że padre Pio jest skłócony z naczelnym lekarzem i od blisko pół roku ani razu nie odwiedził chorych czekających na jego błogosławieństwo. Potem szli ulicą wśród ponurych hoteli, stawianych byle jak i byle gdzie, aż do miasteczka pełnego pielgrzymów, chromych i pokręconych, ociemniałych i sparaliżowanych, na wózkach, łóżkach i o kulach, z gorączką w oczach, z rozpaloną nadzieją na cud, którzy tłoczyli się przy straganach i sklepikach z obrazkami „świętego”, z książkami zakazanymi przez Watykan, a kupowanymi tak przez świeckich, jak i duchownych. Patrzyli na kupców zacierających ręce i przeliczających po wielekroć pieniądze, upychane po kieszeniach, portfelach, woreczkach. Oglądali te stodoły i stajnie zamieniane na dormitoria, fortuny zbijane w jedną noc.
A jego myśl ciągle wracała do tego chłopskiego świątka, jakich w średniowieczu spotkać można było w każdej prowincji, ba, w każdym klasztorze. Dlaczego właśnie on miał być lekiem na chorą duszę i obolałe ciało? Czy dlatego, że upodobnił się do Chrystusa i krew broczy z jego rąk i nóg? Że żyje wiarą prostą i mocną, jakiej dziś już się nie spotyka?
Dlaczego właśnie on miałby znać odpowiedź na te wszystkie pytania i wątpliwości, które pochowały się w zakamarkach głowy i czają się, jak drapieżne ptaki, by znienacka atakować? Dlaczego miałby wyjaśnić to, co niewyjaśnialne: Skąd zło? Który Bóg prawdziwy? Gniewny i mściwy – żydowski, czy łagodny i miłosierny – chrześcijański? I gdzie On był, gdy budowano Auschwitz i Kołymę...
***
Aleksander Wat zmarł we Francji w 1967 roku. Po śmierci w jego papierach znaleziono – jako część obszerniejszego rozważania na temat religii – krótkie wspomnienie z odwiedzin u Ojca Pio. Całość dołączono do niezwykłego „mówionego pamiętnika”, nagranego przez Czesława Miłosza i wydanego drukiem pod tytułem „Mój wiek”. Pisarz zanotował:
„Nazajutrz odepchnął mnie od konfesjonału z krzykiem, kiedy dowiedział się, że ani razu się nie spowiadałem. I ta jakaś przytłoczona góra Gargan, okryta ubogą ruiną, to kramarskie miasteczko, wysuszeni, spaleni od słońca proletariusze wiejscy, ciężko ubijający szosę, moja nieuleczalna choroba psychosomatyczna, nieznośna woń jodyny i zakrzepłej krwi, cierpienia padre Pio podczas godzinnej mszy w kościółku, gdzie i muchy, i rozkrzyczani wierni byli diaboliczni, i bóle, bóle i – nie będzie cudu! – czułem się odtrącony przez Boga, skazany na mękę wiekuistą”.
Wspomnienie zaczyna się zdaniem zwiastującym tragiczne zakończenie: „Jak często spotykałem właśnie śród pobożnych dusze naturaliter chrześcijańskie! I odwrotnie, rzadko widziałem dusze tak antychrystusowe, jak osławiony padre Pio” (A. Wat, Mój wiek, t. II, s. 321 nn.).
Edward Augustyn
„Głos Ojca Pio” (nr 53/2008)
Zobacz też: Kartki z kalendarza
| | |
|
JAKO DRYGENT
KRZYSZTOF data 13.03.2009, o 19:29 (UTC) | | Jestem bardzo wdzięczny Panu, że w swojej niewypowiedzianej opatrzności, zapragnął, abym właśnie ja był gwardianem klasztoru w San Giovanni Rotondo w tak ważnym i znaczącym momencie historii.
Z ojciem Carlem Laborde o sytuacji w sanktuarium podczas ekshumacji i wystawienia ciała Ojca Pio rozmawiają Tomasz Duszyc OFMCap i Paweł Teperski OFMCap
Duszyc i Teperski: Wiele lat pracował Ojciec w Pietrelcinie, a od ubiegłego roku jest gwardianem w San Giovanni Rotondo. Jak Ojciec postrzega te dwa miejsca związane z osobą Ojca Pio?
Carlo Laborde: Różnica między Pietrelciną a San Giovanni Rotondo jest widoczna. Miasto rodzinne Ojca Pio to małe i przyjazne centrum rolnicze w prowincji Benewent, liczące wraz z przyległymi do niego wioskami około 3 000 mieszkańców. Jest ono jak wielka rodzina, w której wszyscy się znają. W tym środowisku człowiek bardzo dobrze się czuje.
Miasteczko dopiero od niedawna jest celem pielgrzymek, a ruch pielgrzymkowy wciąż się tutaj rozwija. Posiada ono swój szczególny urok: miejsca dzieciństwa, młodości i pierwszych lat kapłaństwa Ojca Pio, w których zamieszkiwał podczas pobytu w Pietrelcinie od 1909 do 1916 roku, a także kościół św. Anny, gdzie został ochrzczony, i kościół parafialny św. Marii Panny Anielskiej, w którym celebrował swoją Mszę Świętą prymicyjną, oraz Piana Romana, gdzie otrzymał w 1911 roku pierwsze stygmaty. Pietrelcina jest miasteczkiem, które Ojciec Pio szczególnie ukochał, czując się z nim mocno związany, widząc w nim również swoje chłopskie korzenie. Tutaj odkrył swoje powołanie i doświadczał wielu mistycznych zjawisk.
Pietrelcina została prawie nienaruszona w swojej prostocie i – powiedziałbym – dzikości, które urzekają przybysza: zabytkowe centrum, kręte, skaliste uliczki, domki przyczepione do skały. Wszystko schludne i dobrze zachowane.
Natomiast San Giovanni Rotondo jest tylko przybranym miastem Ojca Pio, w którym spędził większość życia i wypełniał swoje kapłaństwo przez ponad pięćdziesiąt lat. Ojciec Pio również je prawdziwie ukochał i pragnął, aby jego ciało po śmierci zostało właśnie tu pochowane.
San Giovanni Rotondo jest miastem o wiele większym od Pietrelciny i wciąż się rozwija. Jako miejsce pielgrzymkowe nie boi się konfrontacji z innymi centrami katolicyzmu: miliony pielgrzymów przybywają tutaj, aby uczcić ciało Świętego Pio i modlić się przy jego grobie.
Wzmagający się ruch pielgrzymów wymusił znaczny rozwój bazy pielgrzymkowej. Miasto zostało radykalnie zmienione i dostosowane do przyjmowania pielgrzymów: hotele, szpital, centra duchowości, instytuty zakonne, sklepy, restauracje itd.
Ta bardzo złożona rzeczywistość niekiedy wydaje się wymykać nam spod kontroli, jakkolwiek obecność Świętego Pio nas podtrzymuje i dodaje odwagi w przyjmowaniu pielgrzymów oraz w służeniu im duchową posługą.
Jak odnajduje się Ojciec w roli gwardiana kapucyńskiego klasztoru w San Giovanni Rotondo, które jest jednym z największych sanktuariów świata?
Jestem wciąż na etapie „aklimatyzowania się”, próbuję się przystosować i pojąć wiele nowych dla mnie obszarów. Klasztor Braci Mniejszych Kapucynów i Sanktuarium Matki Bożej Łaskawej są miejscami bardzo złożonymi i zróżnicowanymi, wymagającymi wiele energii i dyspozycyjności. Posługa gwardiana dotyczy przede wszystkim życia braterskiej wspólnoty, która jest dość liczna i międzynarodowa: wielu braci, którzy pomagają nam w posłudze w sakramencie pojednania, jest różnej narodowości i mówi różnymi językami.
Gwardian jest jak dyrygent orkiestry symfonicznej – musi stać się punktem odniesienia dla wszystkich i w pewnym sensie kierować i dyrygować, animować i podejmować decyzje, aby potem każdy z instrumentów grał swoją partię. Tak jest u nas: odpowiedzialność i różne obowiązki podzielone są między braci, każdy stara się z zaangażowaniem wypełniać swoją rolę. To ułatwia realizację mojej posługi czyni ją mniej uciążliwą.
Jak ekshumacja wpłynęła na ruch pielgrzymów w sanktuarium?
W zimowych miesiącach (styczeń, luty, marzec) napływ pielgrzymów zwykle się mocno redukuje. Po Wielkanocy zaczynają na ogół stopniowo przybywać zorganizowane grupy pielgrzymów. Tego roku, w związku z zapowiedzianym wystawieniem do publicznego oglądu ciała Świętego Pio, nastąpił spadek ruchu pielgrzymów: wiele osób bowiem przełożyło swoją wizytę w sanktuarium na dni po 24 kwietnia. Wprowadziło to tymczasowo względny spokój. Wiemy jednak, że niedługo zaleją nas tłumy pielgrzymów, które będą chciały uczcić ciało Ojca Pio.
Był Ojciec świadkiem otwarcia grobu Ojca Pio. Co Ojciec odczuwał w tym szczególnym momencie?
Ekshumacja ciała Świętego Pio, która stanowi wielowiekową praktykę Kościoła, odbyła się 2 marca 2008 roku o godz. 22.00, w ramach skromnej a zarazem wzruszającej liturgii. Obecni byli wszyscy bracia z prowincji zakonnej Świętego Michała Archanioła, kilku biskupów, przedstawiciele władzy świeckiej i zakonnej, niektórzy krewni Świętego oraz inni zaproszeni goście. Było to naprawdę wzruszające doświadczenie, które przeżywaliśmy z wielkim drżeniem, a jednocześnie z nieopanowaną radością.
Czułem się zupełnie niegodny takiego przywileju i byłem bardzo wdzięczny Panu, że w swojej niewypowiedzianej opatrzności, zapragnął, abym właśnie ja był gwardianem tego klasztoru w tak ważnym i znaczącym momencie historii.
Niektórzy spodziewali się spektakularnego cudu związanego z otwarciem grobu…
Chyba nie byłoby właściwym stwierdzenie, iż „oczekiwano cudu” w momencie otwarcia grobu Świętego Pio. Oczywiście każdy z nas miał cichą nadzieję ujrzenia jego ciała w dobrze zachowanym stanie, jednakże fakt ten nie zmieniłby nic w podejściu do świętości Ojca Pio, oficjalnie przez Kościół zatwierdzonej w procesie beatyfikacji i kanonizacji.
Ciało Świętego Pio zachowało się nienajgorszym stanie, mimo bardzo złego sposobu pochówku oraz wilgoci, która mogła uniemożliwić konserwację ciała. Ekshumacja była absolutnie konieczna, gdyż bez niej ryzykowalibyśmy bezpowrotnie utratę cennych relikwii.
Fakt, iż ciało pozostało naruszone przez działanie czasu, mówi nam, że Ojciec Pio był zwykłym śmiertelnikiem, który podzielił ludzki los. Myśl ta oddala nas od zdziwienia czy zgorszenia i pomaga widzieć Ojca Pio bliskiego nam wszystkim. Ale nie tylko. Fakt ten powinien bowiem przynaglać nas do wychwalania Boga, który zechciał okazać blask swojej świętości w słabym, śmiertelnym ciele, narażonym na zniszczenie, aby ukazać wielkość swojej miłości. Nawiedzenie i uczczenie ciała Ojca Pio powinno być przede wszystkim wezwaniem do realizowania własnej świętości i stanowić impuls do niegasnącej tęsknoty za nią, ponieważ stanowi ona powołanie każdego ochrzczonego człowieka.
Jak sanktuarium przygotowuje się na spodziewany napływ pielgrzymów?
Telefony sanktuarium były dosłownie „okupowane”, tak że w ciągu kilku tygodni przekroczyliśmy liczbę 600 000 zgłoszeń przyjazdu w celu nawiedzenia ciała Ojca Pio. Ten nadzwyczajny napływ pielgrzymów zmusił nas do poczynienia szczególnych przygotowań do przyjęcia tak wielkiej liczby wiernych, którzy w najbliższych miesiącach skierują swe kroki do San Giovanni Rotondo.
W sanktuarium nastąpi kilka zmian mających ułatwić pielgrzymom odwiedzenie krypty na dwa różne sposoby: jeden dla pielgrzymów z wcześniejszą rezerwacją oraz drugi dla niezarejestrowanych. Nowy kościół Świętego Pio będzie przez cały czas przeznaczony dla różnych grup, w szczególności włoskich, w celu umożliwienia im spokojnego i godnego celebrowania liturgii, podczas gdy kościół Matki Bożej Łaskawej zarezerwowany będzie dla pielgrzymów spoza Włoch. Zdecydowaliśmy się wzmocnić służby porządkowe, by pomóc pielgrzymom lepiej przeżyć wizytę. Będzie też więcej spowiedników, którzy będą spowiadać w różnych językach. Myślimy także o odpowiednich katechezach z wykorzystaniem wielkich ekranów telewizyjnych, przede wszystkim w celu przygotowania penitentów oczekujących na sakrament pojednania.
Ponadto organizowane są przez radę miasta San Giovanni Rotondo parkingi i rożnego typu udogodnienia dla pielgrzymów.
Jak długo będzie można zobaczyć ciało Ojca Pio? Czy trzeba bardzo się śpieszyć z przybyciem do San Giovanni Rotondo?
Wystawienie ciała Świętego Pio rozpocznie się 24 kwietnia uroczystą Mszą Świętą koncelebrowaną przez wielu biskupów i kapłanów pod przewodnictwem kardynała Saraiva Martinsa, prefekta Kongregacji do spraw Świętych.
Jeśli chodzi o czas, w którym ciało Ojca Pio zostanie wystawione do publicznego oglądu, nie został on jeszcze ostatecznie określony. Z pewnością jednak umożliwimy nawiedzenie go wszystkim pielgrzymom, dlatego pod uwagę bierzemy rok albo nawet dłuższy okres. Niektórzy snują hipotezy o 23 września 2009 roku jako idealnej dacie zakończenia wystawienia ciała – w 41. rocznicę śmierci Ojca Pio.
Każdy będzie mógł przybyć i uczcić relikwie Świętego bez konieczności tłoczenia się w pierwszych miesiącach, które z pewnością będą najbardziej oblegane przez pielgrzymów. Nie spieszcie się więc, ponieważ będzie czas, aby przeżyć tę wizytę jako prawdziwą chwilę łaski, jako głębokie doświadczenie religijne, które utwierdzi nas w miłości do Ojca Pio i jednocześnie umocni w gorącym pragnieniu, abyśmy także my dostąpili tej świętości, która jest darem Bożym, a zarazem wymaga od nas otwartości i współpracy.
Czekam na wszystkich pielgrzymów w San Giovanni Rotondo. Ojciec Pio z otwartymi ramionami czeka na swoje dzieci, za które nie przestaje się modlić, i których, jak sam powiedział, oczekuje aż do ostatniego w bramach Raju.
tłum.: Tomasz Żak OFMCap
| | |
|
|
|
|
|
|
|
Dzisiaj stronę odwiedziło już 1 odwiedzający (1 wejścia) tutaj! |