|
|
 |
|
Newsy |
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
http://krzysztof-slupsk.pl.tl/
WAŻNE CIEKAWE
KRTZYSZTOF data 22.03.2009, o 17:27 (UTC) | | Brat Roger. Promieniował świętością Chrystusa
Brat Roger zawsze mnie trochę onieśmielał. Byłem wtedy jeszcze bardzo młody i nie bardzo wiedziałem, co mogę powiedzieć w jego obecności. Ale on bardzo szybko przełamywał tę moją nieśmiałość i sprawiał, że mieliśmy bardzo prosty kontakt, zapadający głęboko w serce. Brat Roger miał ogromne zaufanie do każdego napotkanego człowieka, które się wyczuwało. Potrafił też słuchać.
O wspólnocie z Taizé oraz jej założycielu, bracie Roger – z bratem Markiem rozmawia Cezary Sękalski
Cezary Sękalski: W jaki sposób poznał Brat brata Rogera?
Brat Marek: Najpierw przez jego pisma. Już jako student, wraz z przyjaciółmi, interesowałem się ekumenizmem. Raz w roku uczestniczyliśmy w ekumenicznych rekolekcjach organizowanych przez siostrę Joannę Lossow w podwarszawskich Laskach. I tam w nasze ręce trafiły pierwsze teksty brata Rogera oraz jego książka, którą wydano w Polsce w 1968 roku. Zawierała ona reportaże z życia wspólnoty z Taizé, a także jej regułę, która bardzo mnie poruszyła swoją prostotą i radykalizmem, opartym nie na ludzkim bohaterstwie, lecz na ewangelicznej pewności, że to Bóg pierwszy wybiera człowieka, bo On pierwszy nas umiłował.
Potem śledziłem wiadomości o wspólnocie z Taizé, a w 1971 roku miałem szczęście spotkać się z jednym z jej członków podczas pierwszej wizyty braci w Polsce. Brat Clément przyjechał na do Lublina na organizowany przez KUL tydzień eklezjologiczny, a potem odwiedził różne miejsca w Polsce, m.in. duszpasterstwa akademickie. Ten kontakt zaowocował później moim pobytem w Taizé. Bracia zaprosili mnie w 1972 roku, bo wiedzieli, że interesuję się wspólnotą i znam jej regułę. Przebywałem tam dwa miesiące, podczas których osobiście poznałem brata Rogera. Kilka razy gościłem u niego w pokoju, gdzie razem się modliliśmy. Pamiętam, że miał ikonę Matki Bożej Częstochowskiej.
Jakie wrażenie robił brat Roger?
Brat Roger zawsze mnie trochę onieśmielał. Byłem wtedy jeszcze bardzo młody i nie bardzo wiedziałem, co mogę powiedzieć w jego obecności. Ale on bardzo szybko przełamywał tę moją nieśmiałość i sprawiał, że mieliśmy bardzo prosty kontakt, zapadający głęboko w serce. Brat Roger miał ogromne zaufanie do każdego napotkanego człowieka, które się wyczuwało. Potrafił też słuchać. Nie tyle sam mówił, co pozwalał się wypowiedzieć. Musiałem mu zatem opowiadać o Polsce, o naszym Kościele, o naszej polskiej maryjności. W ten sposób budowaliśmy między nami pierwsze mosty zaufania. Zrozumiałem, że to nie jest ktoś, kto chce mi cokolwiek narzucić, ale naprawdę się mną interesuje. Tak było zawsze w kontaktach z braćmi.
Potem brat Roger kilka razy odwiedził Polskę. Zanim wstąpiłem do wspólnoty, jeździłem na te spotkania. Byłem np. w 1973 roku w Piekarach Śląskich, gdzie brat Roger przyjechał na zaproszenie biskupa Bednorza, ówczesnego ordynariusza katowickiego. Wtedy spotkał się także z kardynałem Karolem Wojtyłą, który zaprosił go na parę dni do Krakowa. Obaj znali się wcześniej, jeszcze z II Soboru Watykańskiego oraz z wizyt kardynała Wojtyły w Taizé. W Warszawie brat Roger spotkał się ze studentami w kościele św. Anny. W Piekarach wtedy nie byłem, ale pojechałem na spotkanie do Warszawy.
Czy można powiedzieć, że z kontaktów z bratem Rogerem zrodziło się Brata powołanie do wspólnoty?
Dzięki kontaktom z bratem Rogerem zrozumiałem, że we wspólnocie nie stracę nic ze swej wiary. Wręcz przeciwnie, od pierwszych chwil miałem poczucie, że będę musiał pogłębić mój katolicyzm. Zwiastowały to choćby pytania brata Rogera o maryjność. Kiedy mu o niej opowiadałem, sam musiałem w sobie to poukładać i uświadomić. Z czasem zyskałem pewność, że moje doświadczenie Kościoła będzie we wspólnocie zauważone i docenione oraz przyczyni się do budowania jej wymiaru ekumenicznego.
Jaki wpływ miał brat Roger na odkrycie charyzmatu wspólnoty z Taizé?
Myślę, że to właśnie on go odczytał. Kiedy prześledzi się jego życie, to widać, że wizja jedności chrześcijan towarzyszyła mu od początku. Natomiast sposób jej realizacji rodził się już w życiu wspólnotowym.
Kiedy w 1940 roku Niemcy zaatakowały Francję, brat Roger miał pragnienie, aby założyć niewielką wspólnotę, w której mógłby oddać się sprawie pojednania chrześcijan. Wybuch wojny był decydującym bodźcem, który sprawił, że pozostawił bezpieczną Szwajcarię i przyjechał do Francji, aby tam się osiedlić. W pierwszym okresie mieszkał zupełnie sam i myślę, że były to bardzo ważne lata, wręcz decydujące.
W młodości jego rodzice, protestanci, oddali go na stancję do rodziny katolickiej. Często też opowiadał o swojej babci ze strony matki, która podczas I wojny światowej, gdy ekumenizm w Europie nie był jeszcze w ogóle znany, mimo że była protestantką, chodziła do kościoła katolickiego, bo uważała, że sprawa pojednania chrześcijan jest niezbędna do tego, żeby wojna się nie powtórzyła. Miała rację! Kiedy wybuchła II wojna światowa, brat Roger miał już za sobą doświadczenie tej odważnej kobiety. Ona była bardzo wrażliwa z jednej strony na podziały wśród chrześcijan, a z drugiej na ludzką biedę (w czasie wojny swój dom zamieniła w przytułek, gdzie przyjmowała ludzi potrzebujących pomocy). A zatem brat Roger na początku II wojny światowej zrobił właściwie to samo, bo miał już bardzo dobrze sprecyzowaną wizję, intencję i intuicję.
Oczywiście realizacja tych pragnień dokonywała się już we wspólnocie. Zwłaszcza jeśli chodzi o kontakty z młodzieżą, co było zupełną niespodzianką. Brat Roger zupełnie się tego nie spodziewał. Bez wcześniejszego planowania umiał jednak włączyć ten aspekt w życie wspólnoty, choć to nie było wcale proste. Bracia na początku trochę się wahali – nie byli pewni, czy żywiołowość młodych ludzi uda się pogodzić z życiem monastycznym. Brat Roger odczytał to jako dar, jako szansę dla wspólnoty i powoli przekonał braci, że to jednak dar od Boga.
Jakie są główne elementy charyzmatu wspólnoty z Taizé?
Słowo charyzmat w moim odczuciu jest w tym wypadku trochę za wielkie. My nigdy nie używamy tej nazwy. Mówimy raczej o powołaniu wspólnoty. Chodzi nam przede wszystkim o to, żeby każdy dzień przeżyć w pojednaniu, choć pochodzimy z różnych krajów, z różnych tradycji chrześcijańskich. W tej różnorodności, jaką reprezentujemy, mamy tworzyć przypowieść o pojednaniu – jak lubił mówić brat Roger – przypowieść o jedności, o komunii. To jest nasze poszukiwanie, dążenie.
Aby je realizować, opieramy się na modelu życia zakonnego, monastycznego. Tak to widział brat Roger. A więc modlitwa stanowi centrum naszego życia, towarzyszy nam dążenie do prostoty w radości, a także do realizowania miłości, nie przy użyciu języka, ale czynem i prawdą – jaki mówi św. Paweł. Brat Roger starał się żyć duchem ośmiu błogosławieństw, co usiłował przenieść na wspólnotę.
Wyjście do młodzieży okazało się dla wspólnoty sposobem wyjścia na zewnątrz?
Taizé jest dzisiaj przede wszystkim z tego znane, ale jak już wspomniałem, dla nas taka możliwość była zaskoczeniem. Nikt tego wcześniej nie planował. Przygoda ze spotkaniami z młodzieżą w pewnym sensie ciągle stanowi dla nas zaskoczenie. W pierwszych latach tej inicjatywy ośrodek, w którym odbywały się te spotkania, znajdował się z dala od Taizé. Wspólnocie wydawało się bowiem, że nie da się ich pogodzić z życiem monastycznym. To jednak nie trwało długo: rok, półtora… I bracia zrozumieli, że ta działalność nie ma charakteru tymczasowego. Młodzi ciągle powracali do Taizé i okazywało się, że jest to trwałe zjawisko, do którego trzeba się przystosować: bracia zgodzili się więc na wybudowanie kościoła i wioski dla młodzieży na wzgórzu obok siedziby wspólnoty.
Również młodzi szybko zrozumieli, że muszą nam w tym dziele pomóc. I tylko dlatego, że to robią, spotkania w Taizé odbywają się przez cały rok, a jeszcze możemy organizować Europejskie Spotkania Młodych. Młodzi ludzie bardzo gorliwie włączają się w animowanie tych przedsięwzięć. Są odpowiedzialni za wiele działań.
Jakie były związki brata Rogera ze Stolicą Apostolską?
Kontakt ze Stolicą Apostolską i kolejnymi papieżami był związany z powołaniem wspólnoty. Najważniejsze było dla nas – i jest nadal – poszukiwanie pojednania. Stąd od początków istnienia wspólnoty brat Roger szukał kontaktu z miejscowym biskupem. Miał też kontakty z Lyonem (będącym kolebką ekumenizmu w Kościele katolickim). Ważny był też kontakt z kardynałem Gerlierem, arcybiskupem Lyonu w czasie, gdy brat Roger osiedlił się w Taizé. Był to starszy człowiek, ale bardzo szybko zrozumiał intencję naszego założyciela; zrozumiał, że on szuka jedności z Kościołem katolickim i innymi wyznaniami. Kardynał doprowadził do spotkania z papieżem Piusem XII. Pierwsze dwie wizyty były bardzo trudne, wiązały się bowiem z misją ekumeniczną, jaką kardynał Gerlier powierzył bratu Rogerowi.
Natomiast już kolejny papież, Jan XXIII doskonale rozumiał tę intencję, o czym świadczą wypowiedziane przez niego słynne słowa: „Ach, Taizé, ta mała wiosna Kościoła...”. Potem brat Roger spotykał się z nim jeszcze kilka razy, a nawet został zaproszony na obrady Soboru Watykańskiego II jako obserwator. Następnie miały miejsce regularne spotkania z Pawłem VI i wreszcie z Janem Pawłem II.
Jak wcześniej wspomniałem, brat Roger znał się z kardynałem Wojtyłą od czasu soboru. Krakowski kardynał odwiedził Taizé, a po intronizacji na papieża, podczas pierwszej audiencji dla delegacji ekumenicznej powiedział do brata Rogera: „Niech brat mnie często odwiedza”. Brat Roger był posłuszny tej prośbie i co roku gościł u Jana Pawła II. To były ważne spotkania, podczas nich przedstawiał swoje intuicje, pragnienia, także te dotyczące spotkań z młodzieżą.
Czy brat Roger nigdy nie myślał o przejściu na katolicyzm?
W dążeniu do jedności brata Roger jest coś oryginalnego. Może to nawet jedyny oryginalny aspekt jego działalności – bo przecież życie monastyczne jest czymś znanym, spotkania z młodzieżą są podejmowane przez różne środowiska i nic nowego się tu w zasadzie nie wymyśli. Ale sprawa jedności była dla niego czymś wyjątkowym. Brat Roger pragnął, aby pojednanie między kościołami dokonywało się bez odcinania się od korzeni własnej wiary, bez odcinania się od tych, którzy przekazali jej skarb. Dla niego wiara rodziców, osób głęboko wierzących, była bardzo ważna. Jego ojciec był pastorem, a matka bardzo pogodną kobietą, czerpiącą radość właśnie z wiary.
W trakcie pogrzebu Jana Pawła II przejmujący był widok brata Rogera siedzącego na wózku inwalidzkim i przyjmującego Komunię Świętą z rąk kardynała Ratzingera. Czy brat Roger uczestniczył wcześniej w katolickich Mszach i przyjmował Komunię?
Brat Roger bardzo konkretnie postrzegał sprawę pojednania. Wiedział, że kapłaństwo jest jedno, Eucharystia jest jedna. Trudno by było, aby nasza wspólnota była przypowieścią o pojednaniu, o komunii, gdybyśmy gromadzili się przy dwóch ołtarzach. Toteż kiedy do wspólnoty weszli katolicy, bracia zdecydowali, że będą uczestniczyć w jednej Eucharystii, odprawianej zgodnie z wiarą Kościoła katolickiego. Brat Roger przyjmował trzy filary wiary Kościoła katolickiego: Eucharystię – tak jak on ją postrzega, posługę jedności – jaką pełni biskup Rzymu wobec wszystkich chrześcijan, i sam Kościół – postrzegany jako wspólnota świętych, gdzie również Maryja ma szczególne miejsce. Są to też filary wiary naszej wspólnoty. Wiadomo, że jedne prawdy rozumiemy lepiej, inne gorzej – wśród katolików też tak jest – ale wiarę Kościoła wyznajemy jako misterium fidei w całości. I tak to widział brat Roger.
Jak wyglądały ostatnie dni życia brata Roger?
Brat Roger dożył bardzo sędziwego wieku – 12 maja 2005 roku skończył 90 lat – i nadzwyczaj dzielnie znosił jego trudy. Do końca, do ostatnich swoich dni pełnił posługę przeora wspólnoty, ale też przez osiem lat przygotowywał swojego następcę, brata Aloisa. Na początku 2005 roku podczas rady wspólnoty ponownie przypomniał o swoim postanowieniu i dodał, że w tym właśnie roku ten brat przejmie jego posługę. Nikt z nas jednak nie spodziewał się, że stanie się to w tak dramatycznych okolicznościach. 16 sierpnia 2005 roku, gdy jak zawsze trwaliśmy na modlitwie w naszym kościele, już na samym jej początku niezrównoważona kobieta niespodziewanie zaatakowała brata Rogera i nam go zabrała. Taka śmierć była ogromnym zaskoczeniem dla wspólnoty i wielką tajemnicą.
Ciągle zastanawiamy się nad tym, co też przez to zdarzenie Pan Bóg chciał nam powiedzieć. „Cenna jest w Jego oczach śmierć jego przyjaciół” – tak sobie mówiliśmy, ale chyba jeszcze musimy trochę poczekać, aby zrozumieć sens tej śmierci.
Kim dla Brata osobiście był brat Roger?
Mimo że od wielu z nas starszy, był nie tyle ojcem, ile starszym bratem. Nie dostrzegało się u niego śladu paternalizmu, zawsze można było na niego liczyć. Jego entuzjazm, niesłychana odwaga i wytrwałość w przekazywaniu pragnień i dążeń w sprawach wspólnoty niesłychanie mobilizowały. Brat Roger był człowiekiem bardzo konkretnym.
Wprawiało mnie w zadziwienie to, że nieraz prosił o przebaczenie. A ja nawet nie wiedziałem, co miałbym mu przebaczyć. Podczas naszych spotkań pytał o moją rodzinę, o mamę, o każdego z moich braci, o ich rodziny, co świadczy o jego wielkiej wrażliwości.
Nigdy swoją osobą nie przesłaniał Chrystusa. Osobiście najbardziej uderzało mnie to, że tak pięknie przybliżał Jego człowieczeństwo, przez które dochodzimy do świętości Boga. Po jego śmierci ktoś z Polski napisał, że był Chrystusowy do granic ludzkich możliwości. Rzeczywiście czasami myślałem sobie: „To niemożliwe! To aż za bardzo”, gdy patrzyłem, jak on rozciąga zaufanie do człowieka – każdego człowieka, w każdych okolicznościach – do granic możliwości. Ale brat Roger miał takie zaufanie do Boga, do Chrystusa zmartwychwstałego, że mógł sobie na to pozwolić. Wszystkie modlitwy zaczynał od słów: „Jezu Chryste, Chryste zmartwychwstały, Chryste jesteś naszym pokojem, naszą radością...”. I wszystko stawało się możliwe...
Chciałby Brat, żeby brat Roger został kanonizowany?
Nie chciałbym, żeby prowadzono taką dyskusję, bo to jest sprawa Kościoła. Dla mnie był to człowiek, który promieniował świętością Chrystusa
| | |
|
DO POCZYTANIA
KS data 22.03.2009, o 17:25 (UTC) | | Benedykt XVI. Skromny pracownik Winnicy Pańskiej
Należy do najważniejszych teologów chrześcijańskich XX wieku. Jego stałe zainteresowanie budzi fenomen Kościoła, osoba Jezusa Chrystusa, liturgia i ekumenizm. Miłośnik muzyki, kocha Mozarta, sam grywa na fortepianie. Jego ulubionymi pisarzami są Fiodor Dostojewski i Herman Hesse. Co zabrałby ze sobą na bezludną wyspę? Koniecznie Biblię i „Wyznania” św. Augustyna, który jest dla niego wzorem, ponieważ „choć bardzo tęsknił za medytacją, za pracą duchową, to jednak cały się poświęcił codziennym drobiazgom i chciał żyć dla ludzi”.
Dzieciństwo i młodość
Urodził się 16 kwietnia 1927 roku w Marktl, w głęboko wierzącej katolickiej rodzinie. Tego samego dnia został ochrzczony. Był trzecim dzieckiem Marii i Josepha Ratzingerów. Ojciec był bardzo pobożny, wymagający i sprawiedliwy, zaś religijność matki tchnęła ciepłem i serdecznością.
Kiedy Hitler w 1933 roku został kanclerzem Rzeszy Niemieckiej, wszystkie dzieci i ludzie młodzi obowiązkowo musieli zapisać się do Hitlerjugend albo do Związku Dziewcząt Niemieckich. Tak stało się ze starszymi dziećmi Ratzingerów, Georgiem i Marią. Joseph miał wówczas sześć lat, był więc jeszcze za młody, ale został automatycznie wcielony do Hitlerjugend, kiedy tylko skończył czternaście lat, choć absolutnie się z tą organizacją nie utożsamiał (tak samo zresztą jak cała jego rodzina). Ojciec, policjant, bywał nawet karnie przenoszony na inne placówki za to, że był zagorzałym przeciwnikiem partii nazistowskiej, zaś przed przejściem na emeryturę został zdegradowany za otwarcie wyrażaną niechęć do narodowego socjalizmu.
W 1939 roku Joseph zapisał się do niższego seminarium, do którego wcześniej wstąpił jego starszy brat, Georg. Młodszy Ratzinger był pilnym i gorliwym uczniem, oczarowanym Kościołem i wszystkim, co miało związek z religią. „Rok kościelny nadawał rytm czasowi, co przeżywałem z głęboką wdzięcznością i radością już jako dziecko, czy raczej przede wszystkim jako dziecko” – napisał w swoich wspomnieniach. Po wybuchu wojny jego szkołę zamieniono na szpital wojskowy i uczniowie musieli wrócić do swoich domów.
W 1943 roku Joseph został wcielony do armii i skierowany do służby w obronie przeciwlotniczej. Rok później przeniesiono go do Reichsarbeitdienst – obozu pracy Służby Pracy Rzeszy. Ten okres pozostawił w nim „gnębiące wspomnienia”: dni wypełniały praca i indoktrynacja, oficerowie SS i partyjni fanatycy nadzorowali młodych pracowników, głosząc kult pracy jako odkupienie.
Pod koniec wojny Joseph dostał się do niewoli. Z amerykańskiego obozu jenieckiego został zwolniony w lipcu 1945 roku. Jesienią tegoż roku razem z bratem wstąpił do wyższego seminarium we Fryzyndze. Po święceniach 29 czerwca 1951 roku pracował jako wikary i katecheta w Monachium. Co niedzielę mówił kazania dla dzieci, które cieszyły się wielką popularnością. Prowadził też duszpasterstwo młodzieży.
Praca naukowa
W 1952 roku Joseph Ratzinger podjął pracę w seminarium duchownym, rozpoczynając tym samym swoją drogę naukową. Ze względu na odwagę w badaniach, krytyczne opinie i nowoczesne podejście do teologii miał poważne problemy z habilitacją, którą jednak w końcu obronił. Jego kariera naukowa rozkwitała. Był profesorem teologii na uniwersytetach w Monachium, Bonn, Münster, Tybindze i Ratyzbonie. Studentów fascynował dynamiką wykładu, świeżością języka i egzystencjalnym podejściem do wiary.
Jako teolog był poważany tak bardzo, że ówczesny kardynał Kolonii, Joseph Frings zaprosił Ratzingera do uczestniczenia w obradach Soboru Watykańskiego II w charakterze teologicznego doradcy. To między innymi dzięki jego radom i interwencjom – zgłaszanym poprzez kard. Fringsa – Sobór Watykański II był żywą dyskusją i wspólną drogą do odnowy Kościoła, a nie tylko zatwierdzaniem gotowych schematów.
24 marca 1977 roku Paweł VI mianował Ratzingera arcybiskupem metropolitą Monachium i Fryzyngi, a wkrótce potem powołał go w skład Kolegium Kardynalskiego. „Miałem wówczas 50 lat, znalazłem swoją wizję teologiczną i mógłbym stworzyć dzieło, którym wniósłbym swój wkład do teologii” – wspominał związane z nominacją rozterki. Był bardzo przywiązany do pracy pedagogicznej i miał poważne kłopoty ze zdrowiem. Nominacji jednak nie odrzucił i 28 maja tegoż roku przyjął sakrę w katedrze monachijskiej. W tym samym roku podczas Synodu Biskupów poznał kard. Karola Wojtyłę. „Właściwa znajomość – wspominał – zaczęła się jednak na konklawe w 1978 roku. Od razu poczułem do niego sympatię. Połączyła nas przede wszystkim wolna od wszelkiego komplikowania bezpośredniość i otwartość, a także emanująca zeń serdeczność”.
Działalność w Watykanie
25 listopada 1981 roku Jan Paweł II powierzył mu kierowanie Kongregacją Nauki Wiary, z czym automatycznie łączy się przewodniczenie Papieskiej Komisji Biblijnej i Międzynarodowej Komisji Teologicznej. W ciągu ponad 20 lat kierowania Kongregacją kard. Ratzinger unowocześnił ją i zreformował. Wiele dokonało się w niej w ostatnim pięcioleciu, np. w 1998 roku otwarto archiwa Inkwizycji. Nie mniej ważna była ogłoszona w 1997 roku „Instrukcja dotycząca niektórych kwestii współpracy wiernych świeckich w ministerialnej posłudze kapłanów”, wymienia ona bowiem „nadużycia i niewłaściwe drogi” współczesnej praktyki w Kościele i prowadzi do jasności zarówno dogmatycznej, jak i dyscyplinarnej.
Niektórzy mówią, że od momentu nominacji twardy, postępowy, a nawet liberalny teolog zmienił się w konserwatywnego strażnika doktryny. Sam kardynał uważał jednak, że nieprzerwanie realizował swoje postanowienie wierności Chrystusowi i wierze katolickiej. Pytany, czy chciałby coś wymazać z historii swojej pracy, powiedział, że nic takiego nie widzi, choć przyznaje, że czasami reagował zbyt ostro i dziś wiele spraw rozwiązałby inaczej. Pracę Kongregacji pojmował nie jako osądzanie i potępianie, lecz jako wspólne szukanie odpowiedzi i pomaganie ludziom mającym wątpliwości, czy są wierni nauce chrześcijańskiej. Z tego okresu pochodzi słynne powiedzenia Ratzingera: „To jest Jego – czyli Chrystusa – Kościół, a nie poletko doświadczalne teologów”. Teologowie mają być „współpracownikami prawdy".
Oskarżany o czarnowidztwo i katastrofizm odpowiadał, że jego sądy wynikają z dostrzegania różnych zagrożeń obecnych we współczesnym świecie, co nie przeszkadza w demonstrowaniu chrześcijańskiej nadziei, opartej na wierze w moc i Opatrzność Bożą. Był głęboko przekonany o wartości nowych ruchów w Kościele ze względu na ich dynamizm, żywą wiarę i misjonarski zapał: „Wyłania się z nich nowe pokolenie Kościoła, na które patrzę z wielką nadzieją. To cud, że Duch Święty okazał się jeszcze raz silniejszy od wszelkich naszych programów”.
Gdy 16 kwietnia 2002 roku kard. Ratzinger z okazji swych 75. urodzin, zgodnie z obowiązującymi przepisami prawa kanonicznego, złożył na ręce Jana Pawła II prośbę o przejście na emeryturę, ojciec święty jej nie przyjął i pozostawił go na sprawowanym urzędzie.
Habemus Papam
Po wyborze na papieża 19 kwietnia 2005 roku, udzielając pierwszego błogosławieństwa Urbi et Orbi, Joseph Ratzinger powiedział: „Po wielkim papieżu Janie Pawle II, kardynałowie wybrali mnie, prostego skromnego pracownika Winnicy Pańskiej. Pociesza mnie, że Pan potrafi działać także poprzez narzędzia niedoskonałe, a przede wszystkim powierzam się waszym modlitwom. W radości zmartwychwstałego Pana, ufni w Jego ustawiczną pomoc, idźmy naprzód, Pan nas wspomoże, a Matka Boża będzie po naszej stronie. Dziękuję”.
Symptomatyczne dla nowego papieża wydaje się uzasadnienie wyboru swego imienia: „Postanowiłem nazwać się Benedyktem XVI, aby symbolicznie nawiązać do czcigodnego Papieża Benedykta XV, który przewodził Kościołowi w burzliwym okresie pierwszego konfliktu światowego. Był odważnym i autentycznym prorokiem pokoju i z niezmordowaną śmiałością zabiegał najpierw o to, aby uniknąć dramatu wojny, a następnie o ograniczenie jego tragicznych skutków. Za jego przykładem pragnę oddać swoją posługę na służbę pojednania i zgody między ludźmi i narodami, jestem bowiem głęboko przekonany, że wielkie dobro pokoju to nade wszystko dar Boży, kruchy i cenny, który trzeba wymodlić, chronić i budować dzień po dniu przy poparciu wszystkich. Imię Benedykt przywołuje również niezwykłą postać wielkiego „Patriarchy monastycyzmu zachodniego”, świętego Benedykta z Nursji, współpatrona Europy wraz ze świętymi Cyrylem i Metodym. Postępująca ekspansja założonego przezeń zakonu benedyktyńskiego wywarła ogromny wpływ na szerzenie się chrześcijaństwa na całym kontynencie. Dlatego świętego Benedykta czczono bardzo w Niemczech, a szczególnie w Bawarii, mojej ojczystej ziemi; jego osoba stanowi podstawowy punkt odniesienia dla sprawy jedności Europy i przemożne przypomnienie o niezbywalnych korzeniach jej kultury i cywilizacji. Znamy zalecenie, jakie ten Ojciec monastycyzmu zachodniego pozostawił mnichom w swej Regule: Niczego bezwzględnie nie stawiać nad Chrystusa”.
Papież Benedykt XVI przybył ze swoją pierwszą pielgrzymką do Polski w maju 2006 roku. Odwiedził wówczas Warszawę, Częstochowę, Wadowice, Kalwarię Zebrzydowską, Kraków oraz były obóz koncentracyjny w Oświęcimiu.
Małgorzata Sękalska
„Głos Ojca Pio” (nr 39/2006)
| | |
|
WARTO POCZYTAĆ
KS data 22.03.2009, o 17:24 (UTC) | | Jestem zwolennikiem tego, co w duchowości azjatyckiej nazywa się uważnością. Opiera się ona na teraźniejszości, czyli liczy się przede wszystkim to, co jest tu i teraz. Bowiem z „tu i teraz” związana jest łaska, której próżno szukać „wczoraj i jutro”. Jeśli jestem w górach i widzę jaszczurkę, to koncentruję się na niej, a nie na latających gdzieś w oddali ptakach czy koledze, który właśnie sznuruje buta - mówi ks. Roman Rogowski
Uważność szalenie ułatwia mi odczytywanie znaków Bożych. Trzeba jednak nie tylko patrzeć, ale przede wszystkim zobaczyć. Natura zaskakuje nas bowiem do tego stopnia, że człowiek staje oniemiały nawet przy małej górce: Kiedyś w mglisty październikowy dzień wędrowałem po Ślęży i usłyszałem nagle dźwięk dzwonków. Jak się okazało, poprzedniego dnia padał deszcz, a w nocy chwycił silny mróz. Wszystkie liście na drzewach przekształciły się w lodowe listki, które poruszane podmuchami wiatru powodowały dzwonienie. Istne cudo! Stałem zasłuchany i zadziwiony.
Podczas górskich wędrówek w 70 procentach rodzi się wizja moich nowych książek, artykułów... Kiedyś w trakcie odprawiania Mszy Świętej na jednym ze szczytów zaabsorbowała mnie kwestia Eucharystii i zmartwychwstania. Po powrocie do domu napisałem artykuł „Transsubstancjacja paschalna”. Jeśli Bóg przemawia do nas, czyni to poprzez przyrodę, burze, góry i ludzi. Na tej podstawie stworzyłem system teoekologii – wszystko, co nas otacza, jest w nim znakiem Bożej obecności, a problemem staje się wtedy umiejętność odczytywania.
Większość polskich gór schodziłem samotnie, ponieważ wtedy Bóg przemawiał gdzieś w głębi mojego wnętrza. Prawda jest taka, że jeśli obok nie ma drugiej osoby, to siłą rzeczy człowiek kieruje się ku Niemu, choćby, nie ukrywajmy, z pewnej asekuracji, ponieważ zdaje sobie sprawę, że może liczyć tylko na siebie. Z tego powodu za plecami pojawia się mały straszek, który mówi: – No stary, teraz jesteś na łasce Pana Boga.
Boga można usłyszeć również w zjawiskach przyrody, np. burzach, które budzą we mnie szacunek i lęk, ale jednocześnie uświadamiają sytuacje z biblijnego Horebu, kiedy to Bóg w piorunach przemawiał do ludzi. Niezapomnianych wrażeń dostarcza również zjawisko brokenu, polegające na stworzeniu się przy pewnym układzie mgieł czegoś w rodzaju ekranu – człowiek stoi na skale ponad nim, a słońce pada pod pewnym kątem z boku i wtedy na ekran z mgieł pada cień, a wokół niego tworzy się olbrzymie koło z tęczy. Piękno i tajemniczość. Wówczas dochodzi się do wniosku: On jest!
Pokazuje to również przykład himalaistów, którzy na wysokości ponad siedmiu tysięcy metrów przeżywają doświadczenie niemal fizycznej obecności jeszcze jednej osoby. Ten „inny” jest tak realny i konkretny, że często himalaista odwraca się, by go zobaczyć. Nawet taki agnostyk jak Reinhold Messner nie bardzo umiał wytłumaczyć to zjawisko. Ja natomiast mam hipotezę, że skoro w Bogu jesteśmy i żyjemy, należy przyjąć, że to właśnie jest On.
W górach szukam oblicza Boga, szukam przeżyć, doświadczeń ekstremalnych. Przy pewnej dozie ostrożności to zupełnie na miejscu. Jest jeszcze jedna rzecz – partnerstwo w górach. Kiedy człowiek przywiązuje się liną do drugiego człowieka, zdaje się zupełnie na niego, liczy na jego odpowiedzialność. Taka sytuacja hartuje siłę ducha.
W górach jak nigdzie indziej słychać Pana Boga. Tam Stwórca nie działa mechanicznie. Ale też człowiek, który jest zamknięty czy obojętny, nie zejdzie z gór nawrócony. W górach trzeba być jak dziecko, które nie będąc zepsute przez cywilizację, otwiera się na świat.
Góry nauczyły mnie też poczucia wolności i dystansu do ludzkich opinii. Z perspektywy gór widać bowiem we właściwej skali problemy i kłopoty, którymi żyje się na co dzień. Dlatego część planów i decyzji podejmuję w górach. Robiłem swoje i zawsze wygrywałem, chociażby w takich prozaicznych sprawach, jak definitywne odmówienie przyjmowania wszelkich odznaczeń kościelnych. Na szczytach mówiłem sobie tak: Jest Pan Bóg, jest góra i jestem ja. Góry pogłębiły moją religijność, ponieważ są znakiem, który nie jest bogiem, ale Boga uobecnia.
ks. Roman Rogowski
„Głos Ojca Pio” (nr 46/2007)
| | |
|
MATKA TERESA
KS data 22.03.2009, o 17:22 (UTC) | | Teresa, jako młoda nauczycielka, usłyszała bardzo wyraźny głos, który z natarczywością wzywał ją do opuszczenia wszystkiego, także do pozostawienia wybranego przez siebie habitu, by stać się misjonarką miłości i miłosierdzia Boga na pokrytych kurzem i błotem ulicach Kalkuty, miasta najlepiej znającego, czym są bieda i nędza. Był to głos Jezusa, który proponował jej przygodę ogromnej miłości, choć wydawała się ona całkowitym szaleństwem.
Pierwsze dni września 1997 roku, spędzone w Kalkucie, w Indiach, gdzie wówczas pracowałam, wspominam przede wszystkim jako czas wielkiego wyciszenia. Głębokiego pokoju serca, który wówczas przeżywałam, nie zmącił nawet ogólnie panujący chaos związany z przybyciem ze wszystkich stron świata delegacji biorących udział w pogrzebie Matki Teresy. Domy Sióstr Misjonarek Miłości, zazwyczaj spokojne i zamknięte dla dziennikarzy, przeżywały prawdziwy najazd międzynarodowego świata mediów. W tym wielkim zgiełku można było zauważyć cierpienie sióstr, których codzienne życie, wbrew ich przyzwyczajeniom, znalazło się w świetle reflektorów.
Kalkuta pełna była afiszy i wspomnieniowych napisów. Jeden z nich mówił: „Matka Teresa była dla swoich biednych jak kołysanka, tuląca ich do snu”. Zdanie bardzo proste, które jednak zapadło mi mocno w pamięć, ponieważ w jakiś sposób oddaje to, że Matka Teresa dla wielu opuszczonych w Indiach i na całym świecie stała się po prostu matką. To było miano charakteryzujące ją o wiele lepiej niż wszystkie inne fantastyczne określenia, które do niej przylgnęły.
Proces kanonizacyjny prześledził każdy aspekt życia Matki Teresy, by w końcu podsumować je słowami Chrystusa: „Miłujcie się wzajemnie, tak jak Ja was umiłowałem”. To ewangeliczne przykazanie miłości można „odmieniać” w porywającej i fascynującej, do dziś nie poznanej, duchowej historii kobiety, która kochała Chrystusa bardziej niż samą siebie, składając u stóp krzyża każdy trud, każdą łzę, każde ludzkie cierpienie.
Dzięki listom napisanym przez Matkę Teresę do biskupa Kalkuty i do kierownika duchowego, wiemy dziś, że już w 1942 roku młodziutka siostra zobowiązała się, że nigdy niczego nie odmówi Jezusowi. O tym ślubie, ukrytym w sercu, nie wiedział nikt z wyjątkiem Adresata, który nie zwlekał z upomnieniem się o jego wypełnienie.
W 1946 roku siostra Teresa, jako młoda nauczycielka, usłyszała bardzo wyraźny głos, który z natarczywością wzywał ją do opuszczenia wszystkiego, także do pozostawienia wybranego przez siebie habitu, by stać się misjonarką miłości i miłosierdzia Boga na pokrytych kurzem i błotem ulicach Kalkuty, miasta najlepiej znającego, czym są bieda i nędza. Był to głos Jezusa, który proponował przygodę ogromnej miłości kobiecie malutkiej, żyjącej na obcej ziemi, w kraju, gdzie panowała inna niż jej religia, w czasach i miejscu, gdzie inicjatywa kobieca wydawała się niczym innym jak całkowitym szaleństwem: „Chcę sióstr ofiarowanych mojej miłości, które będą jak Maria i Marta, tak głęboko zjednoczone ze mną, aby promieniować moją miłością na dusze. Chcę sióstr wolnych, przyodzianych w moje ubóstwo na krzyżu. Chcę sióstr posłusznych, przyodzianych w moje posłuszeństwo na krzyżu. Chcę sióstr pełnych miłości, przyodzianych w moją miłość na krzyżu. Czy odmówisz uczynienia tego dla mnie?”.
Teresa, oszołomiona tak mocnym doświadczeniem, przywołuje na obronę cały swój lęk, niezdolny jednak przekonać Rozmówcy: „O mój Jezu, to, o co mnie prosisz, przerasta mnie. Ledwie i niejasno rozumiem rzeczy, których pragniesz. Jestem niegodna. Jestem grzeszna. Jestem słaba. Idź Jezu i znajdź duszę bardziej godną i bardziej wspaniałomyślną”.
Taki był początek: nie wybór biorący pod uwagę wszystkie „za” i „przeciw”, podyktowany analizą skrajnej sytuacji społecznej czy nawet wymogami chrześcijańskiej miłości. Był to natomiast jakby wicher, który chwyta i porywa. Było to „tak” miłości, do wypowiedzenia którego może być zdolna tylko kobieta: całkowite i ślepe, bez jakiegokolwiek rozważania korzyści czy celowości. Było to żywe, głębokie, realne doświadczenie spotkania z Jezusem, które naznaczyło Teresę na całe jej dalsze życie: dla miłości ukrzyżowanego Syna Bożego ma kochać wszystkich, rozpoznając w ich twarzach Jego Oblicze.
Tak silne dla Matki Teresy doświadczenie spotkania z Jezusem napełniło cierpieniem prawie pięćdziesiąt lat jej życia, przeżytych w wielkiej ciemności ducha. Nie można bowiem głęboko Kogoś pokochać, a potem nie czuć podobnie głębokiego, albo jeszcze większego cierpienia, gdy się Go straci, kiedy nie będzie się już doświadczało pociechy Jego obecności: „W mojej duszy dostrzegam wielką sprzeczność: takie pragnienie Boga, głębokie i bolesne... nieprzerwane cierpienie. Jednakże... czuję się niechciana przez Boga, odrzucona, ogołocona, bez wiary, bez miłości, bez gorliwości. Dusze nie mają dla mnie żadnego znaczenia. Niebo nic nie znaczy – wydaje się, jakby nie istniało. Myślenie o niebie nie ma dla mnie żadnego sensu. Ale czuję zarazem to trawiące pragnienie Boga, które mnie dręczy. Proszę, módl się, żebym nieustannie uśmiechała się do Niego, niezależnie od wszystkiego, ponieważ należę tylko do Niego i Jemu oddałam wszelkie prawo kierowania mną. Jestem niezmiernie szczęśliwa, że jestem nikim, również dla Boga”.
Taka była jej ciemność, poczucie opuszczenia, samotności, nieużyteczności, zmęczenia, odrzucenia przez Tego, który porwał jej serce i odszedł. „Tak wielką czuję w sobie oschłość – pisze Matka Teresa do swego ojca duchowego – że w wielu momentach nie potrafię robić nic innego, jak tylko iść do kaplicy i „mechanicznie” powtarzać Zdrowaś Maryjo”.
Jest coś wielkiego w tym zdaniu, które mówi o radykalnym ogołoceniu duszy, a zarazem o wytrwałym uchwyceniu obietnicy miłości mimo wszystko, o geście tonącego, chwytającego się kawałka drewna w czasie morskiej burzy. Jest coś tajemniczego w tej dziwnej boskiej pedagogii, która wywyższa i poniża, wychowując przez współuczestnictwo w krzyżu.
To doświadczenie musiało być bardzo trudne dla Matki Teresy. Czego jeszcze chciał od niej Bóg, który niegdyś na ucho szeptał wszystko, nawet szczegóły odnoszące się do habitu („przywdziej sari”)? Czyż nie odpowiedziała „tak”, zostawiając wszystko, wybierając ubóstwo i modlitwę? Po co jeszcze ta próba głębokiego bólu, niepokoju, wątpliwości?
Kiedy czytam te drżące z bólu słowa, napisane przez Matkę Teresę do swego spowiednika, przypominam sobie inny obraz widziany w Kalkucie: rysunek krzyża, pod którego ramieniem umieszczono profil głowy kobiety okrytej welonem. Nie wiem, czy było to jedno z przedstawień Maryi pod krzyżem. Ten afisz, wiszący naprzeciwko domu macierzystego sióstr w Kalkucie, w jasny sposób przedstawiał Matkę Teresę. Nie wiedząc nic o jej duchowej udręce, ktoś, kto ją znał i kochał, wyczuwając w niej bliskość z ofiarą Jezusa, przedstawił ją właśnie tak: wkomponowaną w krzyż.
Taka była jej droga współuczestnictwa nie tylko w nędzy materialnej, ale także w biedzie duchowej człowieka. Głos, który ją wzywał do miłości najbiedniejszych z biednych, chciał, by współuczestniczyła w ich doświadczeniu rozpaczy, poczuciu odrzucenia i bycia niekochanym. Tak oto w czasie bolesnego zdumienia opuszczenie przez Boga przemieniło się w Matce Teresie w świadome współuczestnictwo w lęku, jakiego doświadczał Jezus w ogrodzie Getsemani i w pragnienie złożenia u stóp krzyża także swego osobistego cierpienia: „Skoro poprosiłeś mnie o wyrycie Twej męki na moim sercu... czy myślałeś, że tak odpowiem? Jeśli podaruję ci chwałę, jeśli otrzymasz choćby jedną kroplę radości, jeśli dusze zostaną przyniesione do Ciebie, jeśli moje cierpienie nasyci Twoje pragnienie, oto jestem Panie, przyjmuję wszystko z radością aż do końca moich dni: będę się uśmiechać do Twego ukrytego Oblicza, zawsze”.
I tak czyniła. Uśmiechała się i szła dalej. 19 października 2003 roku Jan Paweł II ogłosił ją błogosławioną. Matka Teresa napisała kiedyś, że nie pozostanie w niebie, ale będzie nadal przemierzała ziemię, by nieść światło wszystkim, którzy pozostają w ciemności. I ta drobna siostra w biało-niebieskim sari niestrudzenie przemierza nasze drogi, te najciemniejsze i najtrudniejsze, prowadząc nas do spotkania z Nim, Panem Ukrzyżowanym i Zmartwychwstałym, którego tak bardzo ukochała.
Nie można myśleć o jej beatyfikacji inaczej, jak tylko jako o okazji dla całego Kościoła i dla serca każdego z nas, by spotkać i ukochać Jezusa Chrystusa. Tego Matka Teresa pragnęła i to chce nam dzisiaj dawać.
Marina Ricci
tłum. Tomasz Duszyc OFMCap
| | |
|
WARTO POCZYTAĆ
KS data 22.03.2009, o 17:20 (UTC) | | Relikwie. Jak je rozumieć? Czy oddawać im cześć?
Kult relikwii świętych spotykamy już u samych początków chrześcijaństwa. Początkowo odnosił się on wyłącznie do relikwii męczenników, ponieważ tylko im oddawana była cześć jako świętym. Jednakże już w oparciu o kult pierwszych męczenników Kościoła znajdujemy znaczące świadectwo, którego wartość pozostaje aktualna do dzisiaj.
Pochodzący z II wieku „List Kościoła w Smyrnie o śmierci św. Polikarpa” mówi o trzech powodach przechowywania kości świętego biskupa męczennika:
* mają one uświęcać miejsce, w którym spoczywają,
* mają pobudzać do czci jego osoby,
* mają zachęcać wiernych do życia na wzór świętego, włącznie z męczeństwem, gdy zajdzie taka potrzeba.
Z czasem Kościół dalej pogłębiał rozumienie znaczenia relikwii dla życia chrześcijańskiego. Wskazywano na łączność świętych, którzy oglądają Boga twarzą w twarz, ze swoimi relikwiami. Rosło też przekonanie, że w relikwiach jest pewna moc i kto się ich dotknie dostąpi jakiejś łaski albo cudu. Myśl tę sprecyzował Sobór Trydencki, nie odrzucając jej, ale też broniąc się przed wejściem na drogę magicznego traktowania relikwii jako swego rodzaju amuletu. W swoim zaleceniu Sobór orzekł, że relikwiom należy się cześć, co przynosi wiernym pożytek. W uzasadnieniu mówi się o tym, że ciała świętych były świątyniami Ducha Świętego i żył w nich Chrystus. Oni dostąpią też czci w zmartwychwstaniu. Święci podczas swego ziemskiego życia żyli w ścisłej jedności z Chrystusem i łączność ta trwa po przekroczeniu bramy śmierci. Przez ich wstawiennictwo Bóg dokonuje niejednego cudu, najczęściej w miejscu, gdzie przechowywane są święte relikwie. Taki cud jest zawsze znakiem miłości i miłosierdzia samego Boga.
Mówiąc o relikwiach świętych, możemy spotkać się z ich trójstopniowym podziałem.
* Relikwie pierwszego stopnia to ciało lub szczątki, które pozostały z ciała świętego. (Możemy od razu wspomnieć, że nie posiadamy relikwii pierwszego stopnia Ojca Pio, ponieważ po jego śmierci i pogrzebie grób jego nigdy nie był jeszcze otwierany.)
* Relikwie drugiego stopnia to przedmioty związane z osobą świętego za jego życia ziemskiego. (Takimi są wszystkie z obecnie istniejących na świecie i przechowywanych w kościołach relikwii Ojca Pio – bardzo często jest to skrawek bandaża, używanego przez Świętego do opatrzenia rany stygmatów).
* Relikwie trzeciego stopnia to przedmioty, które stały się relikwiami poprzez dotknięcie właściwych relikwii, pierwszego lub drugiego stopnia. (Taką rolę spełniają relikwie Ojca Pio umieszczone w różnego rodzaju obrazkach czy medalikach, tak rozpowszechnionych wśród czcicieli Stygmatyka.)
Obok relikwii świętych istnieją też szczególne, innego rodzaju relikwie, związane bezpośrednio z osobą Chrystusa, np. relikwie Krzyża Świętego. Kościół widzi tu znaczącą różnicę, zalecając np., aby nie łączyć w jednym relikwiarzu relikwii odnoszących się do Chrystusa z relikwiami odnoszącymi się do świętych. Jednakże wspomnienie na tajemnicę Wcielenia, na fakt, że Bóg stał się człowiekiem, aby go w całej jego pełni, z duszą i ciałem zbawić i upodobnić się do Chrystusa, z pewnością wnosi dodatkowe ważne światło i jest jednym z fundamentów dla czci oddawanej relikwiom świętych.
Dzisiaj Kościół w dużej mierze pozostawia kult oddawany relikwiom prywatnej pobożności wiernych, podkreślając, że można czcić tylko te relikwie, których autentyczność jest potwierdzona przez władze Kościoła. Zarazem też spotyka się coraz liczniejsze nabożeństwa wspólnotowe związane z osobą świętego, których jednym z elementów jest uroczyste oddanie czci relikwiom, np. poprzez ucałowanie.
Na podstawie „Leksykonu duchowości katolickiej”
oprac. Tomasz Duszyc OFMCap
| | |
|
TEMAT POSTU
KS data 22.03.2009, o 17:18 (UTC) | | Wielki Tydzień to w chrześcijaństwie uroczysty czas wspominania i medytacji ostatnich dni Chrystusa, przygotowujący do świąt Zmartwychwstania Pańskiego. Szczególnym czasem w Wielkim Tygodniu jest Triduum Paschalne. Początkowo sam post przed Wielkanocą trwał zaledwie trzy dni. Z czasem wprowadzono okres 40-dniowego postu i wyróżniono Wielki Tydzień.
Na treść wydarzeń Wielkiego Tygodnia składają się triumfalny wjazd Pana Jezusa do Jerozolimy w Niedzielę Palmową, ostatnie dyskusje Chrystusa z Sanhedrynem w świątyni, przepowiednie Chrystusa o zburzeniu Jerozolimy i końcu świata, Ostatnia Wieczerza i Męka Pańska, wreszcie chwalebne Zmartwychwstanie.
Obrzędy liturgiczne tych dni są tak skomponowane, aby ułatwić odtworzenie tych wypadków, bezpośrednio związanych z tajemnicą odkupienia rodzaju ludzkiego, pobudzić do refleksji i wielkiej wdzięczności, doprowadzić do pojednania się w sakramencie pokuty, odnowić w Kościele pierwotną gorliwość w służbie Bożej. Wielki Tydzień ma tak wysoką rangę w liturgii Kościoła, że nie dopuszcza nawet uroczystości. Gdyby zaś takie wypadły, odkłada się je na czas po Wielkanocy i jej oktawie (np. uroczystość św. Józefa).
W Wielki Poniedziałek w drodze do Jerozolimy Chrystus uczynił uschłym figowe drzewo za to, że nie znalazł na nim owocu, a tylko same liście (Mt 21, 18-19; Mk 11, 12-14).
W Wielki Wtorek Pan Jezus prowadził najgwałtowniejsze polemiki ze starszyzną żydowską, które zakończył wielokrotnym „biada”, rzuconym na swoich zatwardziałych wrogów (Mt 21, 20 - 23, 39; Mk 11, 27-32. 41; Łk 20, 9 - 21, 1).
Wielka Środa ma bezpośredni już kontakt z wydarzeniami Wielkiego Czwartku i Piątku. Sanhedryn na tajnej naradzie postanawia za wszelką cenę zgładzić Jezusa. Judasz ofiaruje Wielkiej Radzie Żydowskiej swoją pomoc za srebrniki, przyrzekając śledzić Chrystusa (Mt 26, 1-16; Mk 14, 1-11; Łk 22, 1-6).
Szczytem roku liturgicznego i Wielkiego Tygodnia jest Święte Triduum Paschalne Męki i Zmartwychwstania Pańskiego. Obejmuje ono czas od wieczornej mszy w Wielki Czwartek i trwa do Niedzieli Zmartwychwstania. W Wielki Czwartek milkną dzwony, które zastępuje teraz klekotanie kołatek, a po mszy Wieczerzy Pańskiej następuje obnażenie ołtarza.
***
Triduum Paschalne (z łac. triduum – Święte Trzy Dni) jest to najważniejsze wydarzenie w roku liturgicznym katolików, którego istotą jest celebracja Męki, Śmierci i Zmartwychwstania Chrystusa.
Wielki Czwartek
Podczas Najświętszej Ofiary wspominamy wydarzenia z Wieczernika – ustanowienie Eucharystii i sakramentu kapłaństwa. Na zakończenie uroczystości Ciało Chrystusa zostaje przeniesione do specjalnie przygotowanej kaplicy, zwanej ciemnicą. Tam do późnych godzin wieczornych wierni uczniowie czuwać będą wraz z Jezusem, wspominając Jego samotną modlitwę w Ogrójcu, zdradzieckie pojmanie i pierwsze przesłuchania. Tabernakulum jest opróżnione i otwarte, gaśnie wieczna lampka, a ołtarz, przy którym przed chwilą sprawowano Najświętszą Ofiarę, stoi obnażony i pusty. Wchodzimy w czas Bożej męki.
Wielki Piątek
Nie sprawuje się Eucharystii. W kościołach trwa spowiedź, adoruje się Pana Jezusa w ciemnicy, odbywają się nabożeństwa drogi krzyżowej. Późnym popołudniem rozpoczynają się najważniejsze obrzędy tego dnia – Liturgia Męki Pańskiej. Składa się ona z trzech części: Liturgii Słowa, adoracji Krzyża i obrzędów Komunii. Na zakończenie Liturgii Słowa odbywa się wyjątkowo uroczysta modlitwa powszechna. W dziesięciu wezwaniach prosimy Boga, aby miał w opiece cały świat. Po adoracji Krzyża następuje Komunia Święta. Nie ma przeistoczenia. Rozdaje się Ciało Chrystusa, konsekrowane poprzedniego dnia. Wielkopiątkową liturgię kończy przeniesienie Najświętszego Sakramentu do kaplicy zwanej Bożym Grobem.
Wielka Sobota
To czas wielkiej ciszy, skupienia i czuwania przy Grobie Pańskim. Tradycyjnie wierni przynoszą w koszach potrawy wielkanocne, aby je poświęcić, albo zapraszają kapłana do domostwa, gdzie poświęcony zostanie stół z potrawami. Dawniej przed Liturgią Wigilii Paschalnej niszczono ołtarz i budowano nowy, współcześnie ołtarz zostaje obnażony, a kościoły sprzątane. Istnieje też zwyczaj odwiedzania symbolicznych Grobów Pańskich w kościołach, a także grobów bliskich osób na cmentarzach.
Formalnie Wielka Sobota nie ma swojego nabożeństwa, a Liturgia Wigilii Paschalnej należy już do Niedzieli Zmartwychwstania (z uwagi na żydowski system dat, wg którego po zachodzie słońca w sobotę rozpoczyna się niedziela). Liturgia Wigilii Paschalnej jest najważniejszą celebracją w roku. Rozpoczyna się najwcześniej po sobotnim zmroku, a kończy się najpóźniej przed świtem w niedzielę.
Liturgia Wielkiej Soboty rozpoczyna się poświęceniem ognia przed kościołem. Od niego zapala się paschał, symbolizujący Chrystusa, który – zmartwychwstając – rozproszył ciemności grzechu i śmierci. W niektórych kościołach procesja następuję nie po Wigilii Paschalnej, a przed pierwszą mszą poranną. Rozpoczyna się ona wtedy przy Grobie Pańskim, przy którym kapłan śpiewem oznajmia zmartwychwstanie Chrystusa. Po powrocie do kościoła odśpiewuje się uroczysty hymn „Te Deum” i błogosławi Najświętszym Sakramentem.
***
Niedziela Zmartwychwstania Pańskiego
To zwieńczenie Wielkiego Postu. Niedziela Zmartwychwstania Pańskiego w kalendarzu liturgicznym jest najważniejszą uroczystością. To szczególny moment dla każdego chrześcijanina, bowiem wówczas człowiek został niezasłużenie nobilitowany, wywyższony do rangi istoty nieśmiertelnej – jeśli tylko spełni wolę Ojca i pójdzie śladem Chrystusa.
Niech w święto radosne Paschalnej Ofiary
Składają jej wierni uwielbień swych dary.
Odkupił swe owce Baranek bez skazy,
Pojednał nas z Ojcem i zmył grzechów zmazy.
Śmierć zwarła się z życiem i w boju, o dziwy,
Choć poległ Wódz życia, króluje dziś żywy.
Maryjo, ty powiedz, coś w drodze widziała?
Jam Zmartwychwstałego blask chwały ujrzała.
Żywego już Pana widziałam, grób pusty,
I świadków anielskich, i odzież, i chusty.
Zmartwychwstał już Chrystus, Pan mój i nadzieja,
A miejscem spotkania będzie Galileja.
Wiemy, żeś zmartwychwstał, że ten cud prawdziwy,
O królu Zwycięzco, bądź nam miłościwy.
oprac. mm/red.
| | |
|
|
|
|
|
|
|
Dzisiaj stronę odwiedziło już 4 odwiedzający (6 wejścia) tutaj! |